Wednesday, February 29, 2012

Kolejne starcie nietestowanych na zwierzakach tuszy do rzęs

Dzisiaj kolejna notka o tuszach do rzęs - tym razem takie małe porównanie działania. Miały być zdjęcia efektu na oczach, niestety obecne światło mi to uniemożliwiło. Jeśli coś się zmieni z pogodą, to spróbuję nadrobić :)


Dziś w szranki stają tusze wysokopółkowe (Urban Dacay) z tuszami z drogerii (Catrice). Nie do końca wiem co powiedzieć o firmie POP Beauty, ponieważ cenę ma porównywalną z cenami Smashboxa, Stili czy Urban Decay, jednak mało o tej firmie wciąż wiem. Dla dokładniejszej analizy tusze używałam jakieś czas same, a jakiś czas naprzemiennie wszystkie 5, żeby móc porównać efekt na rzęsach. Dodatkowo do zabawy zaprosiłam kuzynkę, który ma zupełnie inne rzęsy ode mnie. Ja mam bardzo długie, mocne, ale potrzebujące pogrubienia, ona ma malusie, króciutkie, zdecydowanie wymagające sporego wydłużenia (inaczej ich nie widać).


Typowy już dla mnie element recenzji tuszu do rzęs, czyli porównanie szczoteczek. The Giant z Catrice oczywiście zainteresowała mnie szczotą. Przez ten wabik ją kupiłam. Tarte i drugi tusz Catrice mają dość podobne szczoteczki w kształcie, z tym że szczoteczka Tarte jest plastikowa i bardzo gęsta, lepiej radzi sobie z rozczesywaniem rzęs.


Na pierwszy rzut pójdzie tusz Tarte, a dokładnie jego dwie próbki, które pokazywałam w innej notce (klik). Dwie próbki kosztowały mnie 10$ (plus podatek), czyli tak mniej więcej 30zł (normalnie ceny jednego pełnowymiarowego tuszu to około 17-20$, czyli prawie 60 zł). Tusz nie jest tani, ale jest naprawdę fantastyczny. Szczoteczka z bardzo zbitym włosiem (plastikowym) jest zadziwiająca miękka, w niczym nie przypomina szczoteczki używanego przeze mnie Wonderlash Oriflame lub kiedyś używanego Masterpiece Max z MF (przypominam, Max Factor testuje na zwierzętach, w związku z czym ostatnim razem używałam go z 5 lat temu, ale już wtedy szału nie było). Generalnie plastikowe szczoteczki, które nie są odpowiednio gęste, co prawda rozczesują ładnie rzęsy, ale nie pokrywają ich wystarczającą ilością tuszu. Tarte robi to fantastycznie, przy tym nie ma mowy o posklejanych rzęsach z powodu gęstości włosia. Szczoteczka jest więc prawdziwym hitem.

Pokrycie rzęs jedną warstwą tuszu gwarantuje piękny, naturalny wygląd rzęs. Są podkreślone, pogrubione i wydłużone, a nawet podkręcone! Nie mają natomiast przerysowanego efektu. Taki efekt osiągnąć można nakładając 2, a nawet 3 warstwy tuszu. Rzęsy są bardzo mocno podkreślone, wciąż nieposklejane, podkręcone. Wersja niewodoodporna nie tworzy pod oczami efektu pandy, tylko jakby wypłukuje się z rzęs w kontakcie z wodą. Nie zauważyłam kruszenia się, nie ma także mowy o grudkach. Brak efektu owadzich nóg. Wersja wodoodporna całkiem dobrze się zmywa, tak więc i tu nie mam specjalnych zastrzeżeń. Naprawdę polecam, obecnie jest to jeden z moich tuszowych hitów.



Kolejny produkt to również liga wysokopółkowa (a przynajmniej wyższa półka). Normalna cena to około 17-20$ (co na warunki amerykańskie jest ceną jak Smashbox czy Benefit ( zarówno jeden, jak i drugi na 95% testowane na zwierzakach, więc osobiście już więcej nie tknę). Ja zakupiłam na stronie producenta podczas ogromnej wyprzedaży - 2 opakowania za 10$. Potem jednak coś mnie tknęło, żeby sprawdzić recenzje tuszu i niestety były one bardzo kiepskie. Trochę żałowałam, że dałam się skusić. Do czasu. Na początku nie używałam go za często, ponieważ zraziłam się po przeczytaniu tylu niepochlebnych recenzji. Zaczęłam więc używać go w niepogodę (bardzo wodoodporny, jeśli wodoodporność jest cechą stopniowalną :P) i po jakimś czasie zauważyłam, że tusz naprawdę nieźle sobie z moimi rzęsami radzi. Przede wszystkim, bardzo mocno je pogrubia. Zresztą, efekt na rzęsach możecie zobaczyć TU (bez użycia zalotki). Jak widać na zdjęciu, tusz nie podkręca rzęs i w sumie raczej ich nie wydłuża. Jednak zagęszczenie powoduje, że rzęsy są bardzo widoczne. Tusz ma bardzo gęstą, zbitą konsystencję. Ta obserwacja spowodowała, że przeczytałam jeszcze raz recenzje w internecie i dopiero wtedy zorientowałam się, że dotyczą one wersji niewodoodpornej, ponieważ wielokrotnie narzekano na jego bardzo wodnistą konsystencję. Tu konsystencja jest dokładną odwrotnością. Problemem jest szczoteczka - jest tradycyjna, ogromna i niełatwo się nią manewruje, zwłaszcza przy dolnej linii rzęs. Największą wadą tego tuszu jest trudność jego zmywania. Naprawdę, trzeba zmywać go 3 bardzo porządnymi środkami do demakijażu (po prawdzie przyznam się, że nie mam żadnego prawdziwego płynu dwufazowego, jednak z innymi tuszami wodoodpornymi moje normalne środki sobie radzą). Nie ma mowy o efekcie pandy, ale czasami może się coś skruszyć. Tragedii nie ma, ale efektu: wow, to są najlepsze rzęsy, jakie miałam!, też nie.

Ogólne podsumowanie: tusz jest dobry, jeden z najlepszych pod względem pogrubiania rzęs. Nie trzeba się martwić o deszcz czy łzy. Za taką cenę, w jakiej go kupiłam (5 dolców za sztukę) jest to tusz super i zdecydowanie kupiłabym go ponownie. Jednak za cenę 20$ chyba wolałabym tusz Tarte, POP Beauty albo Stili, względnie inny tusz Urban Decay. Być może zmienię zdanie po dłuższych testach, przede mną kolejne opakowanie.



Catrice The Giant to mój najnowszy (wypróbowany) nabytek w kategorii tusze dorzęs. Kupiłam, gdyż zafascynowała mnie szczoteczka. Poza tym tusz nie był wybitnie drogi (ok. 20 zł), no i był łatwo dostępny, ponieważ wystarczyło przejść się do Drogerii Natura. Kupiłam i... no cóż, zachwytów nie będzie, tusz wydaje mi się dość przeciętny. Na moich rzęsach efekt jest taki sobie - odrobinkę może i pogrubia, ale efekt jest dość lichy, wydłużać faktycznie nie wydłuża (ale nie miał, więc tu można mu darować), efekt jest 'taki o'. Jak wiele innych, niespecjalnie dobrych, tuszy. Przy 2 warstwach zaczyna się sklejanie, które nie bardzo mi się podoba. Nie jest też zbyt trwały w starciu z kropelką wody, zaczyna się mazać i wyglądać średnio elegancko. Konsystencja ok, szczoteczka za to bardzo nie poręczna.

Natomiast na obronę tuszu muszę powiedzieć, że poprosiłam także kuzynkę o przetestowanie go i stwierdziła, że jest to jeden z najlepszych tuszy, jakie miała. Pogrubia, wydłuża, dodaje objętości jej rzęsom. Z prawie niewidocznych rzęs robi prawdziwe firanki (no ale i tak po około 3 warstwach). Jest bardzo zainteresowana tym tuszem, dlatego też go ode mnie dostanie. Ja nie mam do niego nerwów.

Podsumowanie: bez zachwytów. Raczej nie kupię ponownie, bo nie widziałam efektu, o jaki mi chodzi. W zasadzie to w ogóle nie widziałam efektu. Natomiast, jak widać, są osoby, które mogą być  z niego bardzo zadowolone.


To inny tusz do rzęs, który ostatnio testowałam, Catrice Lashes to Kill. Muszę powiedzieć, że jestem pod dużym wrażeniem tego tuszu. Za całkiem przystępną cenę (także około 16 zł)  otrzymujemy sensowny produkt. Rzęsy są bardzo ładnie podkreślone. Trudno mi powiedzieć czy jest to efekt pogrubienia, podkreślenia czy podkręcenia, ale efekt jest dość spektakularny. Wydaje mi się, że po prostu robi wszystko po trochu: pogrubia, wydłuża i podkręca. Można nałożyć kilka warstw i efekt jest mocniejszy, nie ma jednak sklejenia jak w przypadku The Giant. (Efekt w sumie podobny do efektu tuszu POP Beauty, ale chyba więcej pogrubienia). Natomiast zauważyłam jedną dość powżną wadę tuszu - i jest to bardzo słaba odporność na wodę. Jednego dnia popłakałam się ze śmiechu podczas damskich pogaduszek i tusz zrobił mi naprawdę zawstydzające czarne ślady pod okiem, nawet mój mąż zwrócił mi uwagę, że 'popłynęłam'. Było to dość nieproporcjonalne do ilości wody, jedna łza i duży problem. Aż nie chcę myśleć co by się stało gdyby złapał mnie deszcz.

Podsumowanie: tusz jest naprawdę bardzo fajny, jednak gdybym miała kupić go jeszcze raz, to sięgnęłabym po wersję wodoodporną. W tej wersji może być niebezpieczny dla zdrowia ludzkiego (jakiś zawał wywołać czy coś ;)



Ostatnim tuszem, o którym już zresztą kiedyś pisałam, jest POP Beauty. Dostałam go ( a właściwie 2 sztuki) w prezencie . Tusz po kilku pierwszych użyciach zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Przede wszystkim gwarantuje niesamowite wręcz wydłużenie. Rzęsy miałam pod samymi brwiami, czegoś takiego nie widziałam jeszcze nigdy. Problem polega na tym, że mnie naprawdę przydało by się odrobinę pogrubienia. Tutaj więc tusz niedomaga (oczywiście jest to tusz wydłużający, nie pogrubiający, więc obietnice producenta są spełnione w 100%). Ponieważ z natury mam bardzo długie rzęsy, tusz ten sprawia, że są odrobinę śmieszne - za długie na taką grubość. Oczywiście efekt jest, oj jest, a z tuszem pogrubiającym to już w ogóle bajka.... jednak po licho kupować tusz w oryginalnej cenie 20 dolców jeśli potrzeba mi przy tym drugiego w takiej samej cenie? Na szczęście tusz nie robi mi owadzich nóżek (nudne to wyrażenie już, wyświechtane, od dziś może będę używać pajęczych udek? ;), więc tu ma u mnie dużego plusa. Nie zauważyłam spływania podczas niesprzyjających warunków - owszem, tusz trzymać się rzęs nie będzie, jednak nie rozmaże się w paskudny sposób. Co mnie jednak strasznie w nim denerwuje to szczoteczka. Wszystko fajnie, dobry kształt, poręczna, dobra do manewrowania, odpowiednia gęstość... i klops. Nie wiem czemu, ale na szczoteczce wciąż zbierają się (bądź doklejają) małe włoski. Nigdy mi się takie coś jeszcze nie zdarzyło i bardzo mi się to nie podoba, zwłaszcza że sam tusz jest naprawdę niezły A szczoteczka po prostu nie przystaje jakością do reszty (domyślam się, że te włoski odpadły po prostu od szczoteczki, po czym się na niej 'osiedliły'. Popatrzcie sami na zdjęcie:



Dla małego testu - porównania, poprosiłam kuzynkę o wypróbowanie. To, co ten tusz zrobił z jej rzęsami to czysta poezja. Cóz za firany! Dlatego zdecydowałam, że druga sztuka tuszu powędruje do niej - efekt na rzęsach naprawdę jest tego wart.

Tusz ma też prześliczne opakowanie, ale chwilowo nie dysponuję zdjęciem.


Z tuszy drogeryjnych, które zdążyłam już zakupić w Polsce, zostały mi jeszcze do przetestowania:
# Multi Action Smokey Eyes (miałam różową i byłam bardzo zadowolona),
# tusz Wibo (taki w fioletowym opakowaniu),
# tusz Kobo Soft Brown
Mam nadzieję, że wkrótce (pewnie za ok. 3 miesiące ;) dodam kolejną porcję mini recenzji.

To tyle dziś ode mnie. Sugestie, zażalenia, wnioski? ;)

Thursday, February 23, 2012

Ekologiczny dom - kilka przepisów i pomysłów

Po serii kilku postów - recenzji, dziś powrót do moich ulubionych ostatnio tematów, czyli bardziej w stronę eko. Szukałam na internecie przepisów nieskomplikowanych, powszechnie dostępnych i niekoniecznie męczących. Wydaje mi się, że znalazłam parę ciekawostek.

Zdjęcie z: http://www.green-house-cleaning-tips.com/


1. Czyszczenie luster i okien. Podobno w tym celu świetnie sprawdza się mieszanka spirytusu salicylowego i hydrolatu oczarowego. Inna rada - rozpuszczenie 4 lyżek soku z cytryny w 2 litrach wody (porada pochodzi z tej strony).

2. środek konserwujący drewno i nadający mu piękny połysk: mieszanka oliwy z oliwek i soku z cytryny w proporcjach 2:1. (Przepis pochodzi z tej samej strony).

3. Pleśń w łazience. Zmieszaj wodę utlenioną z wodą (proporcje 1:2) w butelce ze sprayem i rozpyl na zaatakowane powierzchnie. Poczekaj przynajmniej 1 godzinę zanim spłuczesz. Przepis pochodzi ze strony http://eartheasy.com/live_nontoxic_solutions.htm

4. Czyszczenie deski do krojenia: oczyść deskę świeżym plasterkiem cytryny. W przypadku większych plam pozostaw na desce sok z cytryny na przynajmniej 10 minut. Przepis pochodzi z tej samej strony

5. Czyszczenie plam po herbacie w szklankach. Po prostu nanieś trochę octu na gąbkę w trakcie zmywania. Porada pochodzi z tej samej strony, co dwie powyższe.

6. Zapobieganie zapychania zlewozmywaków/zapobiegawcze udrożnianie: co tydzień wlewaj do odpływu 1 szklankę octu i pół szklanki sody. Przepis pochodzi z http://earthnotes.tripod.com/clnrecipes.htm#sinkstubs

7. Bardzo delikatny odświeżacz powietrza w kuchni: włóż do garnka z zimną wodą kilka plasterków owoców cytrusowych: cytryny, pomarańczy albo grejpfruta. Części owoców można mieszać. Delikatnie gotuj na maleńkim ogniu dopóki nie uzyskasz delikatnego zapachu w powietrzu. Porada pochodzi także z tej strony, co porada powyżej.

Miłej zabawy z wypróbowywaniem! :)


Monday, February 20, 2012

TAG na szybko

O rany, ledwie się obejrzałam a już 3 tagi do mnie przywędrowały i na żaden jeszcze nie odpowiedziałam... ale pamiętam o wszystkich, obiecuję! (Dear LovelyCosme, I do remember about your TAG and I will answer all the questions soon. However, it is very creative and demanding quite a bit of thinking, so I am still trying to come up with good questions :)



Dziś przesympatyczny (i jakże potrzebny!) TAG o tym, czego nie chcemy bądź nie potrzebujemy. TAG przywędrował do mnie z bloga Krzykli, za co serdecznie jej dziękuję! Czasami dobrze sobie uświadomić, że można bez kosmetyków żyć :)

ZASADY:
- napisz, kto Cię otagował i zamieść zasady TAG'u
- zamieść baner TAG'u i wymień 5 rzeczy z działu kosmetyki ( akcesoria, pielęgnacja, przechowywanie, kosmetyki kolorowe, higiena), które Twoim zdaniem są Ci całkowicie zbędne bo:
- maja tańsze odpowiedniki
-są przereklamowane
- amatorkom są niepotrzebne
- bo to sposób na niepotrzebne wydatki...
...i krótko wyjaśnij swój wybór

- zaproś do zabawy 5 lub więcej innych blogerek


1. Wysokopółkowe, szalenie drogie kremy, które nie są kremami naturalnymi. Nie wyobrazam sobie kupować drogich kremów na dzień czy noc, bo im najzwyczajniej w świecie nie ufam. Poza tym wydawanie masy pieniędzy na krem, którego połowę składu stanowią obcobrzmiące nazwy i konserwanty...eee tam. A co jak się okaże, że krem za 150 zł kompletnie mi nie służy? Chyba bym się wściekła. 

2. Lakiery do włosów, żele oraz inne produkty do stylizacji. Szkoda mi na to pieniędzy i szkoda mi włosów. Produktów do stylizacji użyłam może 2 razy w życiu, a i tak nie byłam zadowolona z efektu. Poza tym widziałam różnicę w kondycji moich kudłów. Zbędna rzecz w mojej łazience. 

3. Primery (bazy) pod szminkę. Dostałam nawet jeden gratis (Stili) przy zakupach, ale nie było zachwytów. Mnie już wystarczy, że na usta pcham sobie chemię w postaci pomadki, po licho mi druga warstwa chemii?

4. Toniki do twarzy. Idea toniku jest dla mnie, zwłaszcza po odkryciu hydrolatów, niezrozumiała. Jeśli już mam wielofunkcyjny produkt, jakim jest hydrolat, to czasami go w tej funkcji toniku użyję, ale żeby tak osobno go kupować Nieee. 

5. Sztuczne rzęsy. Jako amatorce taki pomysł wydaje mi się wzięty nieco z księżyca, gdzie mam je niby nosić? I po co? Jestem fanką umiaru w kosmetyce, a takie rzęsy często aż krzyczą: zobacz jakie jesteśmy sztuczne. Absolutnie nie dla mnie. 

Do zabawy zapraszam:

1) Sorbeta (bo wiem, że Sorbet ma swoje upodobania, ale i sporo rzeczy uważa za niepotrzebne)
3) W dobrym stylu eko (bardzo mnie ciekawi, które rzeczy uważy za najmniej potrzebne) 
5) Oczywiście Pralkę (bardzo mnie ciekawi czegóż to nasza Pralka może NIE chcieć) :D

Korciło mnie, żeby otagować Zoilę, ale niestety ktoś mnie uprzedził :) Zapraszam do zabawy! :)

Sunday, February 19, 2012

Liga przęciętniaków

Na fali kosmetycznego rugania, postanowiłam popastwić się jeszcze nad jednym z kosmetyków polskich firm, które obecnie znajdują się w moim posiadaniu. (Pobyt w Polsce chciałam wykorzystać na swego rodzaju testy, niektóre polskie kosmetyki można dostać w Stanach, tyle że za znacznie większe pieniądze. Gdyby się okazało, że mam za czym płakać, to byłabym gotowa nawet te większe pieniądze zapłacić w ramach sympatii do firmy). Dlatego dzisiaj postanowiłam znów uruchomić moją wrodzoną ukąśliwość i podzielić się z wami wrażeniami z używania ziajowej receptury młodości z serii Sopot Spa.


Po zobaczeniu tego produktu spodobała mi się estetyka opakowania i cena. Pożyteczny pomysł z przeźroczystym minimalistycznym opakowaniem, całkiem poręczne zamknięcie, butelka ładnie wpasowała się do kształtu mojej dłoni. Jakby chciała powiedzieć - "weź mnie ze sobą"! Mój ci on! - pomyślałam i rześko wpadkowałam go do koszyka. (Potrzebowałam czegoś do używania PO demakijażu oczu, ponieważ mój wodoodporny tusz do rzęs Urban Fatty Mascara to nieprzejednany wojownik i na chwilę obecną muszę zmywać go w 3 etapach). Pomyślałam sobie, że butelka ok - będzie widać zużycie i fajny kolor produktu (aparat przekłamar kolor, w rzeczywistości jest to dość jaskrawy błękit). Po jakimś czasie naszła mnie jednak olśniewająca myśl, że nie wiem wcale czy fakt że dane mi będzie oglądać ten kolor powinnam zaliczyć na plus, ponieważ tak nienaturalny odcień niebieskiego w kosmetyce powoduje u mnie sporą nieufaność. Gdybym jeszcze miała łazienkę w tym kolorze to mógłby sobie stać tak pod kolor łazienki, ale że mam go regularnie ciapać sobie na twarz, to mina może nieco zrzednąć. Nic to - pomyślałam - i postanowiłam chwilowo nie zawracać sobie tym głowy w imię możliwego wspaniałego działania. Rozśmiesza mnie jednak ta zachwalana receptura młodości z algami morskimi - czy ktoś widział w Sopocie algi morskie o modrym kolorze? ;) Zapach kosmetyku jest zaskakująco przyjemny, całkowicie nieprzypominający zapachu alg. Algi wszak śmierdzą okrutnie! Pomna tego faktu, postanowiłam jednak być dzielna w imię piękna. Hmm, niepotrzebnie, zapach nie zatyka, ani nawet za bardzo się nie narzuca. A dziwne, bo w składzie nawet doszukałam się jakiegoś ekstraktu z alg ;)

No to teraz nieco o niedziałaniu tego produktu ;), który ma zapewniać 'łagodny demakijaż, zapobiegać wysuszeniu skóry, jednocześnie skórę zmiękczać i wpływać kojąco na podrażnienia'. Demakijaż jest łagodny do bólu, ponieważ trudno w ogóle powiedzieć, żeby produkt cokolwiek usuwał :D Na początku używałam tylko do zbierania tego, co pozostało na oczach/rzęsach po użyciu mleczka do demakijażu Korres, względnie płynu do demakijażu UD no i na takie kompletne ostatki całkiem się nadawał. Potem już było tylko gorzej, ponieważ wpadłam na jakże bezsensowny pomysł, by używać go zgodnie z przeznaczeniem ;) Próbowałam po prostu zrobić nim demakijaż, także oczu. Elegancko nasączyłam wacik, przyłożyłam do oka, odczekałam, czynność powtórzyłam z drugim okiem, popatrzyłam na siebie w lustrze i miałam ochotę krzyknąć z przerażenia. Nazwanie mnie misiem pandą byłoby niesamowitą obrazą dla zacnego rodu pand. Czarne smugi ciągnęły się pod samą  brodę,a na rzęsach wciąż widoczny był tusz. Czynność więc powtórzyłam (wielokrotnie) z użyciem nowych wacików, niestety - konieczne okazało się użycie innego mleczka, które dopiero poradziło sobie z osmoleniem mojej gębuli. Oczywiście bogatsza o nowe doświadczenie, następnym razem próbowałam z kilkoma tuszami niewodoodpornymi - na próżno, z żadnym z nich płyn sobie nie poradził. Złudne okazały się też nadzieje o zapobieganiu wysuszeniu twarzy, nawet powiedziałabym, że produkt wyraźnie się do tego wysuszenia przyczynia. Jeśli wystąpiło jakieś działanie kojące w ciągu tych kilku tygodni używania to także umknęło ono mojej uwadze.

Podsumowując - produkt nie jest wyjątkowo okropny, ale  na pewno zbędny. Tak samo nie liczyłabym na nawilżenie ani poprawienie stanu skóry. Ot, można stosować jako ostatnią fazę demakijażu.

Zakończę jednak moim ulubionym tematem, czyli polityką nietestowania na zwierzętach i oficjalnego stanowiska w tej sprawie (przy tym podejściu do klienta i ewentualnych pytań, gdyż dla mnie to się niezaprzeczalnie ze sobą łączy). Cóż, od kilku lat/miesięcy firma idzie chętnie w zaparte, że nie testuje na zwierzętach, ale robi to zaskakująco mało przekonująco. Po pierwsze, cierpliwość nie jest zdecydowanie mocną stroną firmy. Odpowiedzi mailowe brzymią niekiedy jakby osoby odpowiadające były znudzone pytaniem, nawet zahaczają o opryskliwość. Po drugie, firma bardzo mętnie tłumaczy fakt nieposiadania znaczka o nietestowaniu na zwierzętach na opakowaniu oraz fakt, że nigdy nie starała się o miejsce na żadnej nietestującej liście - np. liście OK! Wymówkom nie ma końca, ciągle przewija się temat prawa unijnego i prawa zabraniającego czegoś tam i poszanowania prawa orzez firmę. Tyle że firma nie o poszanowanie prawa była pytana, a o pośrednie wspieranie labolatoriów testujących na zwierzętach, które a) mogą testować nowe, nieprzebadane wciąż w UE składniki b) mogą wszak być umiejscowione poza ramami Unii Europejskiej. Pomijam, że prawo unijne w żadnym miejscu nie zabrania firmom dbania o swoich klientów i zapewniania ich, że przestrzegają np. pewnych wymogów. O braku inicjatywy wejścia na listy nietestujących na zwierzętach firm nawet nie wspomnę, wszak firma sprzedaje swoje kosmetyki nie tylko w Polsce i certyfikat na pewno nie zaszkodziłby jej wizerunkowi. Kanu np. taki certyfikat posiada (lista OK - KLIKTutaj więc Ziaja zarobiła u mnie wielkiego minusa i niniejszym osobiście wstawiłabym ich na listę firm niepewnych

Saturday, February 18, 2012

A w bublolandii...

Wczoraj był wnerw, dziś znów notka na wesoło. Grunt to się nie dać wytrącić z równowagi i dalej robić swoje. Notka na wesoło, bo szukanie dobrego nietestowanego zmywacza do paznokci (a raczej czytanie ich etykietek) przyprawiło mnie jakiś czas temu o wybuchy dobrego humoru.

Drogą dygresji: zawsze byłam pełna podziwu czytając recenzje na blogach, gdzie Dziewczyny, po miesiącu używania (żeby można było porządnie ocenić działanie specyfiku) pisały, że kosmetyk do niczego się nie nadaje i że przyprawił je o pryszcze/bóle głowy/wysypkę. Kurcza, chylę kapelusza, mnie by na czyn takiej odwagi chyba stać nie było w imię uczciwej recenzji. Jak coś mi nie pasuje to już nie pasuje, rozstajemy się z delikwentem bez żalu (oddaje w chętne ręce) bądź odstawiam i używam tylko w przypadku ksometycznego SOS, jak już wszystko inne się skończy. Z panem na zdjęciu zawarłam wystarczająco długą znajomość, żeby wiedzieć, że to nie będzie ten jedyny. Zresztą nawet zapchajdziurą nie jest najlepszą, ale serca nie mam go tak już zupełnie zjeżdżać w nagłówku mojego opisu.


Buszując ostatnio po Drogeriach Natura, wpadł mi w oko ten oto cud kosmetyki. Naprawdę, kto by się oparł zapewnieniom producenta, że produkt ten "nawilża i pielęgnuje paznokcie oraz naskórek  wokół nich. Pozostawia świeży zapach owoców kiwi"? Do tego wszystkiego na opakowaniu widnieje wielki napisa AROMATHERAPY. Gdybym dopiero zaczynała w kosmetycznym świecie, normalnie pozbyłabym się wszystkich preparatów do skórek (plus może nawet owocowych wód toaletowych, w końcu mam pachnieć świeżymi owocami).

No to rozradowana przyniosłam zabawki do domu i jedziem ściągać z paznokci te ogryzki lakieru, które się tam ostały po podróży samolotem. Pierwsze wrażenia: okropny, przeohydny smród zmywacza. Czyli normalka. Bajki o aromaterapii można od razu zapomnieć, zresztą kto o zdrowych zmysłach odważy się umieścić coś takiego na pudełku od zmywacza? Na kiwi to ten zmywacz nawet nie rzucił okiem. Nic to, myślę i ochoczo zabieram się do właściwego zajęcia - zmywania rzeczonego lakieru.  I tutaj nie ma się czym zachwycać, robota jest jak oranie pola w czasach pańszczyźnianych - żmudna, trudno i za licho nieopłacalna. Można się tylko umorusać i namachać, a lakier i tak swoje. Zaliczyłam także marnotrawstwo zasobów, bo niezbędny był wacik za wacikiem i nasączalstwo od podstaw, bo ze zmywaniem to marnie, marnie. No i ten obiecany efekt pielęgnujący - chyba w ogóle pozostawię bez komentarza, ktoś się tam chyba naczytał jakiś opowiastek science - fiction. Zmywacza zmuszona jestem używać znacznie dłużej, niż bym sobie tego życzyła - brak zasobów, niestety - ale gdyby dało się tego uniknąć...

Przyczepię się też do polityki nietestowania na zwierzętach - jest na naszej wątkowej liście ( na wizaż.pl) jako firma nietestująca na zwierzętach, jednak po wejściu na stronę nie ma o tym ani jednego słowa. Domyślam się, że informacja pochodzi z korespondencji z  firmą, ale nie wiem jak mam się ustosunkować do ich słowa pisanego po przeczytaniu zapewnień o świeżych owocach kiwi. Taaa.

żeby nie było tak całkiem źle, to uczciwie napiszę, że nie jest to najgorszy zmywacz, jaki miałam, co najmniej kilka w podobnej kategorii już zaliczyłam, ale to chyba jedyne dobre, co mogę o nim powiedzieć. Zdecydowanie bardziej podszedł mi truskawkowy zmywacz Sensique, o którym pisałam w innej notce. 

Friday, February 17, 2012

Frustracja

Obrazek pochodzi ze strony  http://www.everwonder.com/david/tweety/color.html   
żeby nie było tak wesoło, to dziś będzie notka sfrustrowana. A raczej notka sfrustrowanej kobiety.

Latałam dziś po sklepach jak pies z wywieszinym z wywieszonym ozorem, szukając nietestowanego na zwierzakach proszku do prania. No i oczywiście dostawałam ataku spazmów.

Dobra, ok, ja rozumiem, że temat ten jest w Polsce jeszcze świeży, że dopiero zaczyna się o nim słyszeć, że to, że siamto. Widzę, że na portalach i blogach roi się od kosmetycznych propozycji wielkich testujących oligarchów. Ale normalnie mnie krew zalewa, że polskie firmy nie zrobią nic, żeby rozwiać istniejące wokół nich wątpliwości. Człowiek się w końcu zbierze w sobie, napisze grzcznego maila z pytaniem, ale odpowiedzi na politykę nietestowania (ani żadnych innych pytań, które nie zalatują kilogramem wazeliny) się nie doprosi. Oczywiście na stronie informacji zero, a na opakowaniu to już tylko pomarzyć idzie.

Jedna z polskich firm nie odpisała żadnej z dziewcząt na 15 już chyba maili, druga odpisała na mojego wylewnego maila 1 zdaniem (i to bzdurnym), trzecia się obraziła, że klienci nie mają zaufania do swojej marki (no śmiechu warte, słowo honoru), inna pisze o tym, że postępują zugodnie z prawem unijnym. Wszystko fajnie, ale prawo unijne to akurat takie znowu jednoznaczne nie jest, bo testować w ramach obowiązujących norm wciąż się da i nie udowadnia to czystych rąk żadnej polskiej marki. Firmom typu Essence czy Catrice jakoś nie przeszkadza umieszczenie oficjalnego stanowiska na stronie, ale przecież polskim firmom korona z głowy spadnie jeśli coś od siebie wymóżdżą. Bo w Polsce nie trzeba się przed klientami tłumaczyć, ani nawet w zasadzie nimi przejmować, najwyżej za spadek obrotów obwini się złą koniunkturę albo pracowników, a co.

Prawdę powiedziawszy tracę powoli serce do większych polskich marek. Albo straszą skierowaniem sprawy do sądu bo im się nie podoba, że się znaleźli na czerwonej liście (ale uraczyć kogoś sprostowaniem, wyjaśnieniem czy przyjemnym mailem to już nie łaska, w końcu lepiej się narazić od razu dziesiątkom osób) albo w każdym innym mailu piszą coś innego (typu nie testujemy na zwierzętach, w Unii nie wolno przeprowadzać żadnych testów na zwierzętach, a w kolejnym mailu zapewniają, że sprawdzają czy ich dostawcy na zwierzętach testują. No przecież jak 'nie wolno testować' to co tu sprawdzać? ). Gdzie tu logika? Jakaś polska organizacja typu Peta by się w Polsce przydała, z prawem przeprowadzenia wizytacji i sprawdzania jak się ma to, o czym firmy zapewniają, do rzeczywistości. Z prawdziwymi reperkusjami za nierzetelność. Może zapodała by, że się tak wyrażę rubasznie i metaforycznie zarazem, kopa w te firmowe tyłki. A może by tak, dla rozwiania wszelkich wątpliwości, postarać się o miejsce na jakiejś liście, choćby liście OK? Oczywiście pomijam kilka polskich firm, które mają informację o nietestowaniu na zwierzętach bądź profesjonalną obsługę klienta - ale takich firm jest, niestety, wciąż niewiele.

Jestem też coraz bardziej nieufna w stosunku do wszystkich wielkich korporacji, a nawet dużych niezależnych firm - ostatnio z listy Pety wyleciał Avon (ten to nawet z wielkim hukiem), Mary Kay, Estee Lauder i Yves Rocher. Za MK i EL nawet nie będę płakać, ale Avon wściekł mnie do granic możliwości ponieważ zostałam konsultantką 3 tygodnie wcześniej i wyraźnie podałam jako jeden z powodów ich politykę nietestowania na zwierzętach. Zrezygnowałam z uczestnictwa, ale niesmak pozostał. I to jaki. I pytanie na koniec co robić z markami podległymi Estee Lauder, a w grę wchodzą tęgie nazwy: Bobbi Brown, MAC, Smashbox czy Stila. Nie ma żartów.

No, to ja się wygadałam. Na ostatku i na poprawę nastroju napiszę, że w końcu udało mi się upolować nietestowany płyn do prania. Chociaż tyle. 

Thursday, February 16, 2012

Nie otynkowana, tylko pomalowana! Słówko o podkładach mineralnych.

O minerałach pisałam na moim poprzednim blogu, pozwolę sobie więc przekleić moje uwagi ogólne dla tych, którzy są ze mną od niedawna. Całą moją poprzednią notkę można przeczytać TUTAJ. Czyli najpierw ogólnie:

Minerały mają kupę zalet i kilka znaczących wad. Największe problemy z minerałami występują na początku ich używania, zazwyczaj jak się dopiero podejmuje decyzję o wypróbowaniu tego typu kosmetyków. Początki zawsze bywają trudne, a już zwłaszcza jak się jest zielonym w temacie jak szczypiorek na wiosnę.

Linie mineralne niemineralnych firm naprawdę rzadko są prawdziwymi kosmetykami mineralnymi! Najczęściej zawierają dodatki tych wszystkich zapychaczy, które dodają do form płynnych, ale że dodają też do kosmetyków minerał w jakiejś formie (najczęściej startej ;) ) to się szumnie ogłaszają jako mineralne. Nie dajmy się ogłupić! No to teraz słówko o problemach z prawdziwymi minerałami:

a) po pierwsze, większość firm mineralnych jest dostępna tylko online i to często trzeba zamawiać je ze Stanów bądź Wielkiej Brytanii (wyjątek: bardzo wysoko ocenione kosmetyki mineralne Pixie Cosmetics)

b) po drugie, ilość firm mineralnych jest przytłaczająca, czasami naprawdę nie wiadomo od czego zacząć

c) zanim zacznie się używać minerałów trzeba często zaopatrzeć się w odpowiednie pędzle

d) zanim nasza buzia zacznie przypominać buzię normalnego człowieka a nie ufo, często trzeba znaleźć własny 'sposób na minerał'. Dotyczy to głównie sposobu ich nakładania oraz bazy pod nie (minerały zachowują się inaczej na różnych bazach, dotyczy to także nałożenia na mokro)

e) nie są najłatwiejsze do użycia w podróży lub w ciągu dnia - mogą brudzić, wysypywać się no i wszędzie trzeba by taszczyć pędzelki ze sobą. I już sobie wyobrażam wielkośc mojej kosmetyczki podróżnej, gdybym musiała tachać ze sobą te wszystkie puzderka, pędzelki, woreczki strunowe, pudry, podkłady, korektory, róże, cienie...

Plusy używania minerałów:

a) efektu, jaki można osiągnąć minerałami, nie da się porównać z niczym. Naturalny wygląd, gładka buzia, ujednolicony koloryt

b) ponieważ podkłady i pudry istnieją w tylu formułach i w tylu odcieniach, można je dobrać idealnie do karnacji i rodzaju skóry

c) naturalnego składu nie trzeba chyba nawet wspominać

d) w przypadku cieni czy róży wybór kolorów jest obłędny

e) z powodu oferowanych próbek bardzo łatwo jest wypróbować ogromną ilość kolorów, niektórych nawet bardzo zbliżonych do siebie, ale odrobinę innych, bez wywalania niepotrzebnie pieniędzy w błoto jeśli kolor nam nie podpasuje

f) próbki starczają na naprawdę długo, więc ogólnie powiedziałabym, że są tańsze od tradycyjnach cieni podobnej jakości

g) kosmetyki mineralne (przynajmniej te prawdziwe mineralne) się nie przeterminowują - dobre dla takich chomików jak ja

h) większość z nich nie uczula i nie zapycha, ALE tu uwaga dla wszystkich osób, szczególnie z problemową cerą: uczulenia na naturalne składniki nie są rzadkością, czasami można być paskudnie uczulonym na któryś składnik. Tylko dlatego, że jakiś kosmetyk mineralny z konkretnym składem nas uczulił, nie trzeba od razu zakładać, że tak będzie z każdym mineralnym składnikiem. Czasami trzeba popatrzeć na skład i, drogą eliminacji, znaleźć ten nas podrażniający

i) na skórze minerały są praktycznie niewyczuwalne i niewidoczne (jeśli są prawidłowo dobrane)

j) wystarczy odrobina, by twarz wyglądała promiennie i zdrowo

k) nie ma niebezpieczeństwa, że zostawią na twarzy odznaczającą się linię (między na przykład podkładem a szyją). Wszyscy kochamy perypetie z widocznym podkładem, prawda? :>

l) skóra w podkładach mineralnych po prostu oddycha, czego nie mogę powiedzieć, żebym doświadczyła z podkładami płynnymi

ł) wiele minerałów zawiera naturalny filtr przeciwsłoneczny, dobre dla osób, którym się nie chce używać prawdziwych kremów z filtrami :> Nawet jeśli nie jest to to samo działanie to lepszy rydz niż nic.

Podkład Everyday Minerals w formule semi matte

Na zdjęciu używany przeze mnie podkład Everyday MInerals. Opakowanie zawiera 5.5g, kosztuje 12 $. Nie uważam tego za wygórowaną cenę. Opakowanie, w którym są sprzedawane pełnowymiarowe podkłady jest takie samo jak opakowanie do pełnowymiarowego różu. Okrągłe plastikowe pudełeczko ma około 6,5 cm średnicy i wyposażone jest w siteczko oraz dodatkowe zamknięcie tegoż siteczka. Zapobiega to wysypywaniu się produktu. Znacznie lepsze rozwiązanie niż przy opakowaniu próbek, z których nieopatrznie zawsze dziwnym trafem "wycieka" mi produkt.

Everyday Minerals Fair Neutral
Skład na zdjęciu powyżej. W opisie napisane jest, że zapewnia mocne krycie. Co prawda nie potrzebuję mocnego krycia, więc nie z takim zamierzeniem go kupiłam, jednak nie zauważyłam przy okazjonalnej niespodziance, żeby krył jakoś fantastycznie - pewnie zależy to od nałożonej ilości i stopień krycia można stopniować. Ja zawsze nakładam ilość minimalną. Najlepiej wygląda nałożony na mokro z hydrolatem (sposów na nakładanie zapożyczony od Emilki (pozdrawiam Cię Emilko :*), która mnie oświeciła jak zapewnić sobie brak pylistej maski na twarzy przy używaniu tego produktu). Nakładam pędzlem flat topem, również z EDM, spryskanym uprzednio odrobiną hydrolatu oczarowego. (Uwaga, aby można było używać tego podkładu w ten sposób, trzeba mieć bardzo dobry rozpylacz, zdecydowanie nie polecam tego ze strony Biochemii Urody, rozpyla za dużo produktu!). Następnie nakładam kolistymi ruchami, w razie potrzeby czynność powtarzam. Podkład na buzi jest kompletnie niezauważalny. Nic się nie odznacza, nie wyciera, nie wygląda nienaturalnie. Nie czuć go na twarzy.

Za co niezmiernie lubię firmę Everyday Minerals, to ich bardzo stanowczą politykę prozwierzęcą (są na wszystkich listach firm nietestujących na zwierzętach, wymagają od dostawców corocznych oświadczeń i dokumentów, że surowce, które skupują nie są testowane na zwierzętach), fachową obsługę klienta i bardzo częste promocje. Za każdym razem kupowałam coś od nich na promocji. Co mi się też bardzo podoba to fakt, że można zamówić próbki (5 próbek) w dowolnej grupie kolorystycznej. Sama zamówiłam już 10 próbek (jaśniejszy zestaw na zimniejsze dni i ciemniejszy na lato). Darmowe próbki poszczególnego zestawu (danego koloru, np. light albo fair albo medium) można zamówić raz. Każdy kolejny raz będziemy musieli za próbki zapłacić 5 dolarów. Tłumacząc jeszcze raz - jeśli chcemy wypróbować kolor fair, dostaniemy 4 czy 5 próbek formuł za darmo w tym właśnie odcieniu (kolor fair w formule original glo, semi matte, matte itp). Jeśli chcemy następnym razem zamówić wersję próbek light, bo fair nam nie odpowiadało, znów dostaniemy je za darmo. Jeśli po tym nie będziemy wciąż pewni, który kolor i formuła odpowiadajł nam najbardziej, możemy zamówić próbki w kolorze light czy fair jeszcze raz, ale tym razem płacąc za nie 5$. Uuuf ;)

Niestety nie jestem w 100% pewna jak to wygląda w Polsce, na pewno jednak ich amerykańska strona jest bardzo przyjemna.

Podkładu używam od około roku, acz sporadycznie. Uważam go za wydajny, bo mi wystarczy naprawdę odrobinka. Jestem z niego zadowolona, choć nie wiem czy jest to mój mineralny kosmetyk doskonały. Na razie próbowałam tylko podkładów z EDM i Lucy Minerals, te ostatnie okazały się dla mnie niewypałem. Czy polecam? Absolutnie, podkłady jak najbardziej warte wypróbowania.

Saturday, February 11, 2012

Nietestowany na zwierzętach dom

Nietestowane na zwierzętach środki czyszczące

Dziś się wyłamię nieco z mojej zasady i po raz pierwszy opublikuję produkty, opierając się na nie swoich własnych poszukiwaniach, a na poszukiwaniach Dziewcząt z wątku o Bezpiecznych Firmach (czyli nie testujących na zwierzętach) z wizaż.pl. Powodem jest fakt, że takie mini śledztwa przeprowadziłam już w Stanach i tam dokładnie wiem, których produktów mogę używać, a których mam bezwzględnie unikać. Dlatego dzisiejszy wpis dedykuję im (im- Dziewczętom z wątku) w podzięce za ich pracę i wytrwałość :* 


Na zdjęciu widać używane przeze mnie produkty chemii gospodarczej:

 a) uniwersalny płyn do mycia firmy Frosch, do dostania we wszystkich większych supermarketach. Używam go do mycia łazienki, podłóg, kafelek, zlewozmywaków. Dobrze czyści i ma przyjemny zapach.
 b) plyn do mycia naczyń Gold Drop, wersja eco. Droższy od normalnej wersji, także do dostania w większych supermarketach. Gold Drop jest polską firmą z Limanowej, z ekologicznym ukierunkowaniem.
 c) mydełko do odplamiania Dr Beckmann. Mydełko nakładamy na plamę i zostawiamy na jakiś czas zanim wypierzemy rzecz. Ja zostawiam na ok. 1 dzień. Szczerze mówiąc nie wiem gdzie można je znaleźć, zastałam je w łazience już po przylocie. Edit: dziś znalazłam je (oraz wiele pokrewnych produktów Dr Beckmann) w Piotrze i Pawle


Rzecz, którą zamierzam wypróbować: orzechy piorące. Słyszałam dużo sprzeczynych opinii na ich temat, myślę, że czas się samej o tym przekonać.

***************

Kochani, z powodu burzy, która rozpętała się ostatnio na blogach urodowych chciałabym wtrącić też swoje przemyślenia. Dla tych, którzy nie wiedzą o co chodzi, myślę, że najlepiej na swoim blogu ujęła sprawę Urban Warrior - klik.

Nie współpracuję z żadną firmą ani nie mam w planach żadnej współpracy. Nie założyłam bloga z takim zamysłem. Mój blog powstał w powodu rozgoryczenia niemożnością znalezienia czegokolwiek o kosmetykach nietestowanych na zwierzętach. 

Jestem osobą, która nie zgadza się z frontem wojujących (sporo osób w organizacjach praw ochrony zwierząt jest dość agresywnych w swoich poczynaniach) ani z frontem olewających (i tak sama nic nie zmienię, więc po co zaczynać). W związku z tym nie mogłam sobie za bardzo w blogowym internecie znaleźć miejsca. Założyłam bloga, bo miałam wrażenie, że brakuje takiej alternatywnej opcji w blogosferze. Chciałam pokazać, że wybieranie opcji nietestowanych na zwierzętach, ekologicznych (albo chociaż ekologiczniejszych), popierających idee Sprawiedliwego Handlu, omijających szerokim łukiem oligarchiczne molochy kosmetyczne (śmiejcie się, ale kilka koncernów trzyma w garści większość kosmetycznych rynków świata, mnie się to nie podoba) nie jest trudne ani bezsensowne. Nietrudno zauważyć, że na moim blogu prawie nie ma recenzji, bo nie do końca czuję się uprawniona do recenzowania produktów. Po prostu pokazuję aternatywne opcje.

 Nie będę się zarzekać, że nigdy, przenigdy nie przetestuję niczego co mi będzie ofiarowane do przetestowania, bo prawdę mówiąc różnie się w życiu toczy. Nawet jeśli coś takiego nastąpi, prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na współpracę z firmami polskimi, bo po pierwsze nie podoba mi się to jak wiele z nich traktuje 'współprace' i w ogóle klienta, a po drugie nie wiem czy mogłabym współpracować z jakąkolwiek firmą, która nie jest otwarcie firmą nietestującą na zwierzętach, wyczerpująco odpowiadającą na wszelkie pytania zadane w mailach, umiejącą się wykazać dokumentacją że nie skupiają składników od jakichkolwiek labolatoriów testujących na zwierzętach i będącą dumną z takiego nastawienia (jak Lush czy Everyday Minerals, których odpowiedzi mailowe tym bardziej zachęciły mnie do zakupów). Na chwilę obecną takich firm w Polsce nie widzę (może poza kilkoma chlubnymi wyjątkami), a standard customer care (obsługi klienta) w Stanach postawił moją poprzeczkę niezwykle wysoko. 

No nic, to tyle ode mnie. Mam nadzieję, że post o dostępnych środkach chemii gospodarczej pomoże niektórym z Was :)

Thursday, February 9, 2012

Rzęsy godne mordu?

Ostatnio jestem strasznie zastresowana i mam sporo zmartwień na głowie. Kiedy jestem bardzo zastresowana to, żeby przestać myśleć w kółko o jednym,  idę na zakupy. Duże zakupy i wydane pieniądze też mnie stresują, ale na szczęście jest to inny rodzaj stresu - stres od adrenaliny zakupowej ;)

Chciałam Wam tylko na szybko pokazać co aktualnie testuję w kategorii tusze do rzęs.

Ten konkretnie tusz do rzęs Catrice, Lashes To Kill, obił mi się o uszy kilka razy podczas śledzenia niemieckich YT-berek. Podobno ma być to tusz zadziwiająco dobry jak na kosmetyk tak tani. Jak na razie spisuje się u mnie dobrze i zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Nie wiem czy bym za niego zabiła, ale o tym chyba przekonamy się później ;)


Na przetestowanie wciąż czekają moje inne tusze. Ja się chyba nigdy nie nauczę, żeby kupować coś kosmetycznego dopiero jak skończy się ich poprzednik. Jak na razie muszę jednak powiedzieć, że choć przetestowałam już w życiu masę maskar, niektórych naprawdę fajnych, dających super efekt i w ogóle haj lajf i którym nie miałam nic do zarzucenia, chyba żadna nie powaliła mnie na kolana. żadna poza jedną starą maskarą bardzo mało znanej firmy, której nikt inny nie lubił, w związku z tym została szybko wycofana z obiegu. Akurat po tym jak zdołałam się w niej zakochać na zabój. Poza tym tuszem jednak żaden z prawdopodobnie ok. 20-30 przetestowanych nie wywołał u mnie efektu: wow, już teraz nie zamierzam szukać dalej, to jest to!

A Wy? Udało Wam się osiągnąć stan tuszowego zadowolenia czy zadowalacie się półśrodkami?

Monday, February 6, 2012

Zimowe walki skórne

Po spędzeniu kilkunastu dni w temperaturach zamrażalnikowych stwierdzam posępnie, że moimi radami dotyczącymi pielęgnacji w zimie to ja mogę się co najwyżej za uchem podrapać Skype Emoticons  Człowiek się po prostu odzwyczaja od zimy jeśli mieszka przez jakiś czas w innym klimacie. W zimie to ja mogłam co najwyżej długie portki nosić (w przeciwieństwie do jesieni, w której nosiło się letnie sukienki), ale żeby mi kuperek odmarzał nieważne co bym robiła to już zupełnie inna bajka!

Fatalnie prezentował się też stan mojej skóry. Wyschłam jak sucharek i sama sobie nie potrafiłam pomóc. No ale czego to się spodziewać jak człowiek ma lekki kremik do rąk a balsamu w ogóle nie miał bo przecież miesiąc bez tego spokojnie przeżyję. Aha, przeżyć to może przeżyję, ale istnieje ryzyko że będę się drapać nie paznokciami, a otwartą dłonią, poniważ tak popękała mi skóra na rękach.

Kurację zaczęłam od podstaw, czyli wpakowania do szafy mamy drogeryjnych mydeł w płynie. Mówcie sobie co chcecie, ale takie mydła mi po prostu doprowadzają stan skóry do opłakanego stanu. Pierwsze co poszło w ruch, to zmiana mydła na Białego Wielbłąda Barwy (jest to roślinny odpowiednik Białego Jelenia). Konieczna jednak była bardziej zdecydowana interwencja. Do interwencji wybrałam sklep Matique.
Po pierwsze dużo o sklepie słyszałam i chciałam go wypróbować, po drugie mieli bardzo fajny balsam do skóry i promocję na pewien inny kosmetyk. Łącznie koszt samej przesyłki za 2 produkty wyniósł mnie 6,50 zł  (list polecony), co mnie przekonało do zakupu. Sklep zrobił na mnie miłe i profesjonalne wrażenie, przesyłka wysłana była dosłownie dzień czy 2 dni po złożeniu zamówienia, wszystko elegancko napisane w mailu. Paczka dobrze zabezpieczona, w środku próbki. Jak na razie naprawdę żadnych zastrzeżeń. A teraz co do zawartości samej przesyłki. Na pierwszy rzut poszło coś dla wołającej o pomoc skóry całego ciała:


Lavera jest firmą ekologiczną i nie testującą na zwierzętach. Posiadają certyfikat NaTrue (ale nie pytajcie mnie co dokładnie to oznacza, bo nie jestem wielką fanką systemu ich różnicowania stopni ekologiczności). Do zakupu zachęcił mnie różany zapach. Cena 33,90 zł za 150 ml. Na tle innych balsamów nie wyglądało to najgorzej. Kosmetyk nadaje się dla wegan.



Nie chcę tutaj zaczynać receznji tego kosmetyku ponieważ za krótko go używam, jednak muszę opisać swoje pierwsze wrażenia. A wrażenia są takie, że przepadłam z kretesem. Jestem jedną z tych osób, która nie używa balsamów (tylko na łydki po podrażnieniu i to jeśli muszę) bo ich nie znoszę. Konsystencji, uczucia lepkości, warstwy na skórze. Próbowałam wielu balsamów drogeryjnych i w sumie już kilku balsamów bardziej w kierunku wyższej półki lub naturalnych, próbowałam maseł, lotionów, a i tak nie mogłam znaleźć nic co by mi pasowało. Zostałam przy olejkach do ciała. Olejki jednak na taką zimę okazały się niewystarczające.
Tu jednak dostałam skórnego katharsis. Konsystencja tego kosmetyku jest cudowna, luksusowa, jakby miękka. Przypomina mi wszystkie stare reklamy telewizyjne Cocolino, z dużym puchatym misiem na tle puchatego prześcieradła czy białego ręcznika i uczuciem delikatności i lekkości. Zapach obłędny. Rozsmarowaniego  to czysta przyjemność, przy czym balsam wchłania się błyskawicznie, pozostawiając skórę zrelaksowaną i dopieszczoną. Ten produkt ma wszelkie szanse zostać moim kosmetycznym odkryciem roku 2012 ( i tak, naprawdę wiem, że mamy dopiero luty Skype Emoticons ). Nabrałam taką chrapkę na produkty Lavera, że pojęcia nie macie (jak i ja sama ledwie je mam, normalnie ślinka mi cieknie na sam widok ich kremów do rąk i dezodorantów.  Zaczynam podejrzewać, że dostałam pomieszania zmysłów w sensie dosłownym, zmysłu smaku ze zmysłem wzroku ;).

Dla zainteresowanych zdjęcie konsystencji:


Przy okazji pochwalę się próbeczką kremu, która była dołączona do paczki.


Za wiele o tej firmie na razie nie wiem poza tym, że ma EcoCert i że twierdzą iż ich produkty nie są testowane na zwierzętach. No i poza tym wiem też to, co wyniknęło z mojego 4krotnego użycia, bo jak zapewne widzicie, wycisnęłam z próbki wszystkie soki, pastwiłam się nad nią do ostatka Free Icons . Powiem tak: baardzo bardzo mnie ten krem zainteresował. Na moje zmasakrowane ręce pomógł od razu, ma również przyjemną konsystencję i ciekawy zapach. Chyba się bliżej przyjrzę tej firmie, bo kusi, aj kusi.

A tu jeszcze skład dla zainteresowanych:


Miłego wieczoru, idę się balsamować przed snem ;)

Sunday, February 5, 2012

Organix Skincare

Wreszcie jakaś recenzja. Dziś parę słów o jednym z moich ulubionych kosmetyków.


Producent: Znalezienie czegoś o firmie Organix graniczyło z cudem. Produkt nie ma swojej własnej strony. Po pewnym czasie zorientowałam się, że jest to marka B.4.U. (izraelskiej firmy kosmetycznej) i trzeba ewentualnie szukać czegoś o tym kosmetyku tam. Oto ich strona http://www.b4you.co.il/default.asp.

Polityka testowania na zwierzętach: rzekomo żadna ich marka nie jest testowana na zwierzętach. Rzekomo, ponieważ nie piszą o tym na stronie internetowej, a na maile odpisują dość lakonicznie. Jednak w mailu zaznaczyli, że ich produkty nie są testowane na zwierzętach, a ponadto są sprzedawani przez sklepy, które zaznaczają, że wszystkie sprzedawane w ich sklepie produkty nie są testowane na zwierzętach. Jednym słowem - raczej tak, ale 100% pewności nie mam. Kupiłam kiedy wydawało mi się, że zwykłe zapewnienie produkcenta o nietestowaniu wystarczy. Obecnie zaczęłam nabierać pewnych wątpliwości.

Opakowanie: całkiem wygodny w użyciu słoiczek. Niektórym może nie podobać się fakt, że trzeba w niego regularnie pchać łapy, mnie jednak podoba się takie ekologiczne szklane rozwiązanie (można po użyciu sobie zostawić na inny krem albo oddać do recyclingu).

Wydajność: trudno mi coś więcej powiedzieć, przy nieregularnyn stosowaniu mam go już z ponad pół roku.

Skład: rzekomo 98,75% składu jest pochodzenia naturalnego, jednak nie do końca wiem o co im z tą deklaracją chodzi. Podobno w Stanach nie ma regulacji przewidujących dokładnie co jest pochodzenia naturalnego a co nie, dlatego słowo 'natural' nie oznacza nic. Dopiero użycie 'organic' coś znaczy. Jak jest w Izraelu - niestety nie wiem. Posiadają natomiast certyfikat EcoCert (który rzeczywiście poświadcza naturalność kosmetyku, natomiast nie jest niestety dowodem polityki nietestowania na zwierzętach). Jednak kosmetyk ma bardzo długą datę ważności, dlatego z pewnością zawiera odpowiednią ilość konserwantu.


Działanie: jeden z najlepszych kremów do twarzy, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ręce. Kremu używam od kilku miesięcy, być może nawet ponad pół roku, jednak nieregularnie. Jestem osobą, która nie używa codziennie kremu jeśli moja skóra się tego nie domaga. Zazwyczaj nie mam strasznych problemów z cerą i po preparaty pielęgnacyjne sięgam, gdy zaczyna się z nią coś dziać albo warunki atmosferyczne są wyjątkowo niesprzyjające. Ponieważ jednak mam cerą mieszaną, kiedyś z bardzo świecącym się czołem, oraz dość mocno wysuszone policzki, nie jest łatwo znaleźć mi krem, który by nie pogarszał mi stanu cery. Zazwyczaj  jakikolwiek użyty drogeryjny krem robił mi na gębuli jesień średniowiecza, więc po licznych próbach po prostu dałam sobie z kremowaniem spokój. Aż zaciekawiona trafiłam kiedyś na to cudeńko. I to był prawdziwy strzał w 10. Krem ma wspaniałą konsystencję (ja mam wersję na noc), świetnie się wchłania i pozostawia skórę gładką i nawilżoną. Nie zapycha i nie natłuszcza, ale poprawia stan przesuszonej skóry. Nie powoduje nadmiernej produkcji sebum! Jest to krem naprawdę świetny w zimie, kiedy nasza skóra potrzebuje dodatkowej ochrony i nawilżenia po ciężkim dniu i wystawianie jej na mrozy. Bardzo dobrze oddziałuje na skórę, na której mamy uczucie ściągnięcia po użyciu innego kosmetyku. Nadaje się także na lato, nie jest za ciężki.

Dostępność: podobno dostępny w niektórych polskich sklepach, sama widziałam go w jednej z wrocławskich mydlarni.

Cena: trudno mi powiedzieć dokładnie, ja swój kupiłam za połowę ceny (7$) na promocji w Stanach. W Polsce kosztuje chyba ok. 30 zł.

Ogólna ocena: 5/5. nie mam do kremu jak na razie absolutnie żadnych zastrzeżeń. Serdecznie polecam :)

Do tej pory był to jeden z moich ulubionych kremów pielęgnacyjnych, chociaż w zaufaniu powiem że chyba rośnie mu (naturalny) konkurent. No ale o tym na razie cicho sza ;)

Thursday, February 2, 2012

Certyfikaty o ekologiczności i nietestowaniu na zwierzętach

Od dawna interesuję się kupowaniem kosmetyków nietestowanych na zwierzętach, od niedawna interesuję się kosmetyką naturalną. A przynajmniej jak najnaturalniejszą. Czemu by nie połączyć jednego z drugim?



Szukanie kosmetyków nie testowanych na zwierzętach, a już zwłaszcza sprawdzanie czy nie ma o nich jakiś kontrowersji i czy nie zostały one aby na pewno wykupionego przez jednego z kosmetycznych dyktatorów może doprowadzić człowieka niekiedy do palpitacji serca (a bardziej niż nierzadko zeżreć mu kilka wieczorów). Czytanie etykietek kosmetyków także przypomina broczenie po omacku w obcym języku i tłumaczenie zawiłego tekstu, dlatego bardzo chętnie sięgam po zaufane listy i certyfikaty, które odwaliły cała brudną robotę za mnie i do tego jeszcze mają większą wiarygodność niż nierzadko pisane przez kompletnych laików strony internetowe. (I nie to, żebym uważała siebie za nielaika, broń Boże, ale przynajmniej staram się zawsze szukać, czytać i sprawdzać a nie tylko powtarzać zasłyszane przypadkowo informacje).

Na stronę o certyfikatach wpadłam przez przypadek, ale przypadła mi do gustu ze względu na to, że zgrabnie zbiera w 1 miejscu informacje o większości organizacji certyfikujących i że dla głodnych wiedzy podaje linka do strony tejże organizacji. Tym samym skraca mi to wydatnie proces szukania i porównywania.

Większość informacji w tej notce pochodzi ze strony http://www.zdrowe-kosmetyki.pl/certyfikaty.phphttp://www.bentleyorganic.pl/ecogarantie,136,l1.html,  oraz stron danej organizacji. Wszystkie pokazane na stronie certyfikaty są certyfikatami o ekologiczności kosmetyków, chociaż niektóre wymagania mają nieco inne.

Moimi ulubionymi certyfikatami są oczywiście te, które wymagają aby dany produkt nie był testowany na zwierzętach w żadnej fazie produkcji (ani gotowy produkt, ani ich formuły czy składniki). Takimi certyfikatami są BDIH oraz IHTK.



Największą pewność co do testowania na zwierzętach daje certyfikat IHTK. Zgodnie ze stroną http://www.zdrowe-kosmetyki.pl/certyfikaty.php, certyfikat ten wymaga:

  • od fazy projektowej poprzez produkcję, aż do gotowego produktu nie bę wykonywane żadne testy na zwierzętach
  • nie będą stosowne żadne surowce, które zostały po raz pierwszy przetesowane na zwierzętach po 01.01.1979
  • zastosowanie nie znajdą surowce, których zdobycie wiązało się z męczeniem zwierząt lub ich uśmierceniem (np. olej z norki, olej z kaszalota, olej z żółwia). Wyjętek stanowią substancje pochodzące od Žywych zwierząt: wosk pszczeli, miód, mleko, lanolina
  • zakaz współpracy z firmami, które przeprowadzają testy na zwierzętach lub zamawiają w innych laboratoriach.
Oich pozytywnej działalności na rzecz zaprzestania testowania na zwierzętach w kosmetyce można także poczytać trochę TU

Kolejnym certyfikatem, który z mojego punktu widzenia jest szalenie ważny i bardzo jakościowy, jest certyfikat BDIH. Jedne z najważniejszych dla mnie ich wymagań to to, żeby przez cały cykl produkcji żadne ze składników nie były testowane na zwierzętach, nie były stosowane substancje pochodzące z uboju zwierząt, proces wytwarzania produktu był bezpieczny dla środowiska i takie też były opakowania.


Listę wszytskich producentów posiadających wyżej wymieniony certyfikat można znaleźć TU.


Poza różnymi wymogami dotyczącymi ekologiczności produktów (takich jak przynajmniej 95% procent użytych surowców roślinnych musi pochodzić z upraw biologicznych, nie wolno stosować sztucznych barwników oraz substancji zapachowych, zakaz stosowania parabenów, PEGów czy sylikonów), o testowaniu na zwierzętach wspomina też COSMEBIO. Niestety strony internetowa cosmebio istnieje tylko w języku francuskim, w związku z czym nie byłam w stanie doczytać uszczegółowienia tych ogólnych wskazówek. Zainteresowanych odsyłam TUTAJ

Jednym z najbardziej znanych i popularnych certyfikatów jest certyfikat Ecocert. Pomimo, że cenię sobie tego typu certyfikat (którego dokładne wymogi można sobie doczytać TUTAJ), osobiście przeszkadza mi fakt, że dla zdobycia tego certyfikatu wystarczy aby końcowy produkt nie był przetestowany na zwierzętach. Przeszkadza mi to tym bardziej, że zdarzyło mi się kilka razy dostać odpowiedź mailową na odczepnego od producentów, którzy na pytanie o testowanie produktów i składników oraz na to, czy wymagają przedstawienia pisemnej dokumentacji od dostawców surowców, że surowce te nie są testowane na zwierzętach, odpowiedź: przecież mamy certyfikat EcoCert. No i, przepraszam bardzo, CO w związku z tym? Poza faktem że ewidentnie nie chce się panu odpowiedzieć na moje pytania? 


O nietestowaniu na zwierzętach wspomina także Eco Garantie. Zgodnie ze stroną http://www.bentleyorganic.pl/ecogarantie,136,l1.html, certyfikat ten jednym z najbardziej restrykcyjnych, regularnie sprawdzany i poświadczany przez belgijski Ecocert. Jednak po głębszym wczytaniu się w ich stronę internetową, bardzo trudno powiedzieć mi cokolwiek o ich restrykcyjności, jako że warunki wymienione na stronie są sprecyzowane co najmniej okólnikowo (maksymalizacja biodegradowalności? ograniczone użycie szkodliwych minerałów? użycie tak wielu organicznych roślin jak to możliwe?). Do tego po dokładniejszym wczytaniu się w ich politykę można dostrzec, że zakaz testowania na zwierzętach obejmuje tylko i wyłącznie końcowy produkt.  O tym można sobie doczytać TU Dla mnie jest więc to wątpliwej wartości certyfikat (przypominam, że zakaz testowania końcowych produktów obejmuje już wszystkie firmy unijne, nie tylko firmy ekologiczne).





Eco Garantie nie jest więc dla mnie żadną eko gwarancją. 


Ostatnim certyfikatem, który jest dość znany w środowisku osób używających kosmetyków naturalnych jest NaTrue. Na True jest moim zdaniem apoteozą chaosu. Ich system 3 różnych oznaczeń przy trzech różnych stopniach ekologiczności wprawia mnie w niemałe zakłopotanie i jak dla mnie wprowadza niepotrzebny bałagan. Ich stwierdzenie na stronie, że produkty nie mogą być testowane na zwierzętach także nie rozwiewa moich wątpliwości dotyczących etapu produkcji, tak więc jako wiarygodny certyfikat o nietestowaniu na zwierzętach odpada. 



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...