Tuesday, January 31, 2012

Być kobietą wyjątkową. Czyli jaką?


Podczas przechadzania się po Empiku wpadła mi w oko książka  "Być damą". Sięgnęłam po nią z ciekawości. Tak to już jest, że tyle słyszę o tym jaka powinna być kobieta w dzisiejszych czasach: zadbana, modna, z błyszczącymi włosami, długimi mocnymi paznokciami, szpilkami na nogach, pachnąca drogimi perfumami, wykształcona, z uśmiechem na ustach i sukcesami w pracy. Jakoś jednak dawno nie wpadło mi w oko coś wspominające o tym po prostu jak się zachowywać tak by inni nas szanowali i lubili. Wrażenie to często potęgowane jest wszechobecnymi rubrykami dla kobiet z poradami, kolorowymi czasopismami pseudo-dla-kobiet oraz blogami urodowymi. No więc sięgnęłam po książkę trochę z ciekawości, trochę dla rozrywki i trochę żeby się dowiedzieć cóż takiego w kwestii bycia kobietą może mi poradzić inna kobieta. 

Książka podzielona jest na coś w rodzaju podrozdziałów dotyczących poszczególnych sfer życia: biura, wyprawiania przyjęć, uczestniczenia w ceremoniach pogrzebu czy ślubu, ubioru, zasad randek. Z książki tej dowiemy się na przykład że dama zaproszona na kolację do przyjaciół przynosi ze sobą podarek, że ubierając się na wyjście do ludzi zawsze bierze pod uwagę to, kto będzie na nim obecny i ubiera się tak by nikogo nie urazić ani nie wprawiać w zakłopotanie. Dama nie podnosi także głosu oraz nie szepcze do jednej osoby w obecności innych osób. Nigdy nie komplementuje też tylko jednej z osób w towarzystwie, ponieważ wprowadza to innych w zakłopotanie. W książce tej wyczytamy też porady bardziej szczegółowe, jak na przykład to, że zaproszona na ślub dama ubiera się tak by nie przyćmić panny młodej i nie wkłada bieli. 

Trzeba pamiętać, że książka napisana została przez Amerykankę i przedstawia zasady pomocne do życia w tamtejszym społeczeństwie. Niektóre rady są więc typowo dla Amerykanów: takimi poradami są porady dotyczące napiwków. Warto jednak zapoznać się z niektórymi z nich ponieważ są to także ogólne rady dotyczące międzynarodowych podróży i ogólnego savoir - vivre. 

Książka kosztuje 26,50 zł i chociaż jest szalenie krótka to myślę, że jest warta przeczytania. Po skończeniu lektury zadałam sobie pytanie czy chciałabym znać osobę postępującą zgodnie ze wskazówkami zawartymi w książce czy wręcz przeciwnie - uważałabym ją za napuszoną lalunię. Muszę przyznać, że nie miała bym nic przeciwko temu, żeby niektórym z moich znajomych wpadła ona w ręce.

No i najważniejsza rzecz - bycie damą nie jest równoznaczne z byciem damulką ze sztywnymi zasadami i wyprasowaną bluzką. Myślę, że ta książka w dość dobry sposób to ukazuje. 

A Wam z czym kojarzy się "prawdziwa dama"?

Sunday, January 29, 2012

Naturalna rewolucja, czyli zdrowie z prostych rozwiązań

Kochani moi, wybaczcie tak długie porzucenie Was na blogu. Powodów było kilka i jeden niestety przykry bardzo, który doprowadził mnie aż do wskoczenia do samolotu i przylotu do Polski. A tu naszło mnie wiele myśli,  wiele niezbyt pozytywnych.

Copyright (c) http://www.123rf.com 123RF Stock Photos
Postanowiłam zmienić styl życia o 180 stopni. Nie, bez wielkich planów i rocznych rozwiązań logistycznych na miarę ogromnej organizacji, tylko od teraz, bez oszukiwania siebie. Brzmi durnie, naiwnie, prawda? Coraz więcej o tym (tym = ekologii, zdrowym gotowaniu, składnikach jedzenia i kosmetyków, Sprawiedliwym Handlu) czytam. Zamierzam też po powrocie do domu (czyli do Stanów), jeśli wszystko w domu dobrze się skończy, zacząć sadzić własne warzywa, przynajmniej niektóre. A przynajmniej własne przyprawy, bo to można posadzić w doniczce. Od złej wiadomości, które dostałam z domu, zmieniłam bez szemrania:

a) rzuciłam picie jakichkolwiek gotowych napoi, zwłaszcza coli. Od 2 tygodni nawet nie mrugnęłam, a od lat byłam przywyczajona do coli i niby nie mogłam się pozbyć nałogu. Nie wypiję niczego co ma super hiper kolor i krzyczy nalepką wypij mnie.

b) nie palę, ale w ogóle nie przesiaduję też w towarzystwie osób które są w trakcie palenia. Nie w imię bycia uprzejmej

c) czytam etykietki w sklepie. Kochani, czytajcie co kupujecie. To jest naprawdę przerażająace. Ostatnio byłam z siostrą w jednym ze sklepów i obie kupowałyśmy przyprawy. Ja: kurkuma, kumin, pieprz, oregano itp, ona jedną z mieszanek smakowych (dodatek do zup czy sałatek), bo ona takie "suszone warzywa" lubi. Odwróciłam torebkę i przeczytałam głośno. Skład: sól, monoglutaminian sodu (tzw. MSG, niemalże zakazane już w Stanach (nagonka trwa) i na których punkcie ludzie mają fioła bo podobno zostało wykazane, że jest to substancja szkodliwa, uzależniająca, a w restauracjach podawana dla zwiększenia apetytu i powodująca, że klienci więcej zjedzą - czyli restauracje więcej zarobią), 7% suszonych warzyw. 7% suszonych warzyw! Siostra odłożyła przyprawę na półkę, ale we mnie wezbrała złość.

d) koniec z kupowanym w torebkach jedzeniem, jakimkolwiek. Ja, osoba, która całe życie jadła przypadkowo i co jej w ręce wpadło zaczęła gotować sama i od podstaw. Bo ja po prostu straciłam wiarę w sens kupowania czegokolwiek co nie jest jedno- względnie dwuskładnikowe. Nie oszczędzam na jedzeniu.

e) na chwilę obecną używam prawie tylko i wyłącznie pielęgnacji naturalnej bądź semi- naturalnej. Czy tak zostanie na stałe to nie wiem, ale po co wywoływać wilka z lasu?

Patrzę po mojej rodzinie i załamuję ręce. Jak człowiek jest młody i głupi to myśli, że na wszystko ma czas, że może zacząć o siebie dbać później, że nic złego nie spotka jego. A potem sięga 30 i prawie w każdej rodzinie znajomych jest ktoś dotknięty jedną z tak zwanych chorób cywilizacyjnych. Przecież sporo z nich nie bierze się z powietrza (no, czasami to może i bierze z tego czystego, świeżego powietrza :> ), tylko z warunków: środowiskowych, jedzeniowych, sportowych. Dlatego postanowiłam od dziś przekonywać Rodzinę, żeby kupowała tylko biodegradowalne płyny do naczyń i ustawiała zmywarkę tylko na tryb eko. Tylu ludzi twierdzi, że mają w nosie ochronę środowiska, po co im to. A potem leżąc na łóżku szpitalnym też się nie zastanawiają, że kto wie co by było gdyby każdy dołożył swoją cegiełkę w naprawie świata.

Czy nagonka na parabeny, SLSy, PEGi, ftaleny itp. ma sens? Czy naprawdę są to związki rakotwórcze? Tego nie wiem, ale wiem, że nie chcę tego sprawdzać na sobie.

Monday, January 16, 2012

Przegląd nietestowanych na zwierzętach /naturalnch dezodorantów

Copyright (c) http://www.123rf.com 123RF Stock Photos

Z napisaniem tej notki nosiłam się już od dłuższego czasu, ale jakoś nigdy nie udało mi się jej sklecić w całość. Być może po prostu słowa nie chciały się w nią ułożyć. Dzsiaj będzie nieco dłużej niż zazwyczaj. Niedobra wiadość z Polski sprowokowała mnie do pewnych myśli i do pewnych zmian, ale o tym później. Tylko teraz tak myślę, że zdrowie jednak jest zawsze najważniejsze i nigdy nie sięgnę po chemiczny drogeryjny dezodorant. Tak po prostu, żeby nie wywoływać wilka z lasu. Po co kusić los? Naturalne dezodoranty zdecydowanie nie są tanie. To prawda, ale...  Kiedyś w pewnej książce przeczytałam, że autorka nie może się nadziwić na czym ludzie oszczędzają: na jedzeniu i na zdrowiu. A potem te same osoby wydają kupę pieniędzy na drogie leczenia i kuracje. Utkwiło mi to w pamięci. Dlatego dziś prezentuję Wam całą gamę przeróżnych opcji "dezodorantowych".

U mnie zainteresowanie naturalnymi kosmetykami pojawiło się z momentem zainteresowania się nietestowanymi na zwierzakach kosmetykami. Wiadomo, dezodoranty drogeryjne zazwyczaj są testowane na zwierzętach, pomijając fakt, że nigdy za nimi nie przepadałam.

Pierwszy dezodorant, z którym miałam do czynienia to produkt firmy Dr. Nona. Jest to produkt niesamowicie drogi i bardzo luksusowy, nie jest także zbyt łatwo dostępny. Cena w Stanach waha się między 14, a 40 dolarami (!!), co jest nie do pomyślenia, ale niestety jest faktem. Jest to jeden z najlepszych dezodorantów naturalnych, jakich dane mi było używać. Dezodorant był niesamowicie wydajny, ładnie pachniał, bardzo dobrze działał, nie podrażniał, nie zostawiał dziwnych plam na ubraniu. Bardzo chętnie bym do niego wróciła, jednak dowiedziałam się, że w składzie ma PEGi i aluminium, postanowiłam więc poszukać godnego zamiennika.

Niestety mój wybór padł na dezodorant w sztyfcie. Osobiście do firmy Kiss My Face nic nie mam, jest to fajna, całkiem niedroga firma z dobrymi składami, do tego cruelty-free i w Stanach ogólniedostępna w zwykłych sklepach. Niestety ich dezodorant, pomimo świetnego składu, nie jest dobrym pomysłem na jeśli szykujemy się na wyjście. I nie mam tu na myśli wielkiego wyjścia, tylko w ogóle wyjścia z domu :> Pod koniec dnia w ogóle nie eliminuje zapachu potu, nawet jeśli dobrodusznie się poświęcimy w imię natury i na wszelki wypadek zostaniemy w domu ;) O wysiłku fizycznym nawet nie wspomnę. Ma dziwną konsystencję, taką jakby gumową, przez co nie jest najprzyjemniejszy w aplikacji, a i pod pachami zostawia przedziwną, klejącą się warstewkę. Używam obecnie tylko podczas weekendów, kiedy siedzę w domu (na kanapie). Dezodorant jest bezpieczny i nieszkodliwy dlatego jeśli nie zależy mi na profesjonalnym wyglądzie i zachowaniu to często po niego sięgam, niestety nie nadaje się na większe wyjścia ani nawet na codzienne boje w moim nudnym życiu.

Nie nauczywszy się niczego z mojego poprzedniego doświadczenia, postanowiłam wypróbować dezodorant Tom's of Maine.
Zdjęcie pochodzi ze strony www.meijer.com

Na tym etapie poszukiwań byłam już nieco zniesmaczona. Kto interesuje się nietestowanymi na zwierzętach kosmetykami wie, że firma Tom's of Maine, o ile ponoć na zwierzętach nietestująca i nawet na liście Pety, to niestety została wykupiona przez L'Orela, a takich firm staram się unikać. Przy dezodorantach jednak byłam w stanie zrobić wyjątek z uwagi na problem w znalezieniu czegoś odpowiedniego. No ale i ten sztyft niestety nie sprawdził się. Próbowałam przekonać też do niego męża, próbowałam sama go używać; opcja bezzapachowa tylko pogarszała sprawę. Moim zdaniem nie jest wart polecenia, chyba że do używania w podobnych sytuacjach jak Kiss My Face. 

Nieco zdesperowana sięgnęłam po wyrób drogeryjny. 


Jak część z Was być może wie, firma Almay jest podobno gałęzią Revlona. Obie nie testują swoich produktów na zwierzętach i obie znajdująa się na liście Pety. Nie jest to jednak firma naturalna, stąd piszę i moim zrezygnowaniu. Chciałam zobaczyć czy może ten dezodorant coś (więcej) da. 
Bubel nad bublami i totalny bubel ;) Kompletnie mi nie podeszła konsystencja żelu, czułam się brudna, produkt nie chroni przed niczym i do niczego się nie nadaje. Wylądował w koszu.


Po ciężkich bojach wreszcie trafiłam na dezodorant Alvery. Z Alverą niestety problem jest taki, że a) nie mam 100% pewności o jej nietestowaniu na zwierzętach, baaardzo ciężko jest znaleźć jakiekolwiek informacje o tej firmie w internecie b) ciężko ją dostać. Występuje tylko w niektórych sklepikach eko. Kolejny problem z Alverąa jest taki, że ich bezzapachowa wersja dezodorantu podoba mi się znacznie mniej niż wersja zapachowa. Jednakże ich dezodorant migdałowy jest super, naprawdę super. W zasadzie nie miałam do niego zastrzeżeń, poza samą końcówką opakowania, kiedy to miałam wrażenie, że przestał na mnie tak dobrze działać. Jak dla mnie produkt wart polecenia. Cena także przystępna, przy typowej dla tego typu produktów cenie rzędu 12-14$ , 5 $ które musielibyżmy wydać na ten produkt jest jak najbardziej w porządku.


Kolejny zakup był pomyłką, efektem próby dobrania jakiegoś sensownego produktu mężowi. Mężowi
produkt nie podszedł, dla mnie jest to dezodorant bez wyrazu. Ani dobry ani zły, w jego naturalność jakoś nie wierzę, no ale łudzę się że lepsze to niż drogeryjne cuś. Zbyt długo nie poużywałam to i niezbyt wiele mam do powiedzenia - ot, dezododorant. Na pewno nie ma efektu 24godzinnego i na pewno nie sprawia, że skóra jest sucha. Nie zachwycił mnie zapach ( w zasadzie jego brak) ani wodnista konsystencja.

 

O dezodorancie Aubrey Organics pisałam już wcześniej. Tani to on nie był, ale przynajmniej spełnia swoje zadanie - ładnie pachnie, niweluje brzydki zapach potu, nie klei się. Ma fajny naturalny skład, jest deliktny  i jest wydajny. Niestety potrafi zostawić plamę na ubraniu. Ogólnie lubię i używam codziennie, chociaż wciąż jestem w fazie testów.

Moim ostatnim eksperymentem był dezodorant w krysztale. Jest to chyba jedna z najbardziej naturalnych wersji dezodorantu, jakie można sobie wyobrazić. Nie zostawia plam na ubraniu ani się nie klei. Nie jest to antyperspirant, ale faktycznie niweluje zapach potu. Też jestem ciągle w fazie testów, ale bardzo podoba mi się idea takiego produktu i z chęcią przy niej zostanę.





Jak zapewne zauważyliście, długa droga dezodorantowa za mną, a jeszcze dłuższa przede mną. Czy gra była warta świeczki? Tak myślę. Zdrowie jest jednak najważniejsze i uważam, że używanie dziwnych substancji na naszym ciele nie jest warte ryzyka. Czy wierzę, że parabeny czy inne PEGi powodują różne schorzenia? Tego nie wiem, od pewnego czasu jednak wiem, że nie jestemk chętna ryzykować. Dezodorant jest na tyle ważnym produktem higienicznym, codziennie używanym i to nierzadko na podrażnioną goleniem skórę, że nie wyobrażam już sobie wrócić do zwykłych drogeryjnych firm. Nadal będę jednak poszukiwać swojego kosmetyku wszechszasów w tej kategorii i nadal będę zdawać z poszukiwań relację :)

Wednesday, January 11, 2012

Szpecący bądź ośmieszający makijaż



Zdjęcie pochodzi ze strony www.gossiprocks.com

Uwaga, dzisiaj będzie odrobinę moralizatorsko. Notka zainspirowana moimi pierwszymi krokami skierowanymi ku poszukiwaniu nowej pracy (zmiana kariery, o ile to można karierą określić ;) ) i własnymi doświadczeniami z pracy na uczelni. 

Wszędzie widzę królujące kolorowe, wręcz papugowe makijaże. Makijaże kolorowe, makijaże mocne, reklamy namawiające do smoky, błyszczące oczy i krzyczące usta. Bo każdy ma prawo do wyrażenia siebie. A potem wchodzę na internet i się dziwię. Naprawdę dziwię. Kochani, nie zrozumcie mnie źle, nie chcę nikogo oceniać ani prowadzić wojny partyzanckiej z mocnym makijażem, ale jednak chcę Was nieco ostrzec przed bezmyślnym kopiowaniem trendów na podstawie niedawnej historii z pracy. Ponadto makijaże prezentowane w necie często pochodzą z profesjonalnych sesji, specjalnego oświetlenia, odpowiedniego sprzętu fotograficznego. To, że makeup dobrze wygląda na zdjęciu nie oznacza, że będzie dobrze wyglądał w naturalnym świetle.

Zdjęcie z www.sodahead.com

Miałam w pracy dziewczynę. Dziewczyna ładna, smukła, o wyrazistej urodzie (zgadywałam, że może gdzieś z Ameryki Płd., ale ponoć się myliłam), doktorantka. Spotykałam ją na korytarzu, ale nigdy nie zagadałam, bo mnie najnormalniej w świecie odstraszała. Mocno czerwone usta, dużo różu, zbyt mocno podkreślone oko - wyglądała sztywno i zniechęcająco, nie wspominając o tym, że mało profesjonalnie. Na imprezę to może jeszcze, choć makijaż zdecydowanie nie dodawał jej urody, ale do pracy? Dziewczyna okazała się przesympatyczną osobą i w sumie żałuję, że tak późno się poznałyśmy. Poznałyśmy się zresztą przez przypadek, no ale szczerze mówiąc nigdy nie miałam ochoty pierwsza przyjaźnie zagadać z powodu tak głupiego szczegółu jak przerysowany makijaż. Dodam, że jestem osobą niesamowicie otwartą i szybko przedstawiłam się całemu fakultetowi. Ale ona po prostu odstraszała, naprawdę. Sprawiała wrażenie niesympatycznej i sztucznej.

Po jakimś czasie przez przypadek się poznałyśmy i N. okazała się otwarta i pomocna. Gdy się do niej przyzwyczaiłam, przestałam zwracać w ogóle uwagę na jej pobrzydzający makijaż.  Jednak któregoś dnia spotkałam ją w sklepie. Mój małżonek zapytał mnie później kto to był. Powiedziałam, że koleżanka z uczelni. Pokiwał głową i powiedział: szczerze mówiąc zanim się odezwała to miałem wrażenie, że musi być niesamowicie wredną osobą. Biedna kobieta, żeby tak niechcący odstraszać wyglądem...

I teraz siedzę i zaczynam myśleć o potencjalnych rozmowach o pracę. Pierwszą radą, jaką dostałam od męża: wyglądaj profesjonalnie i rzeczowo. Przecież nie chcesz wywrzeć na potencjalnym pracodawcy takiego wrażenia jak Twoja koleżanka z uczelni.

Przykre, prawda? Dziewczyny, pamiętajcie: nie ma nic złego w makijażu, tatuażach, wyrażaniu siebie w odważnym ubiorze, głośnym zachowaniu czy głośnym przeklinaniu. Nie ma nic złego w odważnych zdjęciach na facebooku czy naszejklasie, jednak jeśli takie drobiazgi mogą niepostrzeżenie utrudnić nam życie, warto się zastanowić jaką wiadomość wysyłamy swoją prezencją w świat.

Tuesday, January 10, 2012

Kosmetyczne postanowienia noworoczne, czyli wziąć byka za rogi

Postanowienia nie mają sensu, jeśli nie weźmiemy się za nie odpowiednio szybko, na tyle szybko by móc je wcielić w życie. Jedno z wymienionych przeze mnie postanowień jest używać wreszcie filtrów - zwłaszcza teraz, kiedy zaczynam przygodę z Los Angeles, miejscu wiecznego słońca.

Będąc w LA nie sposób nie skorzystać z ich bogatj oferty kosmetycznej przeróżnych sklepów. Ostatnio wspominałam nawet o jednym z moich ulubieńców ostatnich czasów - Trader Joe's. Tam też skierowałam swe kroki:



Zobaczymy jak będzie się sprawować. Dla mnie filtry to nie jest prosta sprawa, nienawidzę ich na twarzy i zazwyczaj nie moszę. Coś jednak jest takiego w tym preparacie, że ładnie się wchłania i nie tłuści mi twarzy. Zapach ładny, migdałowy. Być może nawet wytrwam w postanowieniu regularnej aplikacji. Jeśli tak to na pewno zrecenzuję po dłuższym używaniu.


A tu skład jakby ktoś był zainteresowany (nie jest świetny, wiem).

Lecę powygrzewać się bezkarnie w słońcu! :) (U nas jest samo południe).

Sunday, January 8, 2012

Ulubione firmy 2011 roku

Picture by Master isolated images.

 Rok 2010 obfitował w wiele odkryć kosmetycznych dla mnie. Nie tylko zgłębiłam się w różne firmy drogeryjne i małe rodzinne firmy sprzedające głównie przez internet, ale także ekskluzywne marki perfumeryjne, droższe naturalne firmy sprzedające ekologiczne produkty oraz małe niszowe kosmetyki. Postanowiłam złożyć małą listę moich ulubionych marek w 2011 roku:

 Kanu - prawdopodobnie moja ulubiona polska naturalna wegańska marka. Kocham ich za niesamowite zapachy, wysokiej jakości kosmetyki i wegańskie składy. Od kiedy wypróbowałam ich olejki do masażu, Kanu jest jedną z firm, do których mam niesamowity sentyment.

  Casswell - Massey - odkrycie zupełnie przypadkowe, związane z wycieczką do TJ Maxxa. Casswell - Massey zachwycił mnie zapachami (ich pomarańczowe mydło w płynie mnie po prostu powaliło) oraz innymi zapachowymi gadżetami. Obecnie bardzo często śmigam do TJ Maxxa w celu poszukania co tam nowego mają z CM.

  Urban Decay - gdyby Urban Decay produkował więcej serii matowych, o mniej krzykliwych kolorach, byłby moją kosmetyczną firmą numerem jeden. Ich pomadki, kredki do oczu 24/7 Glide - On, cienie do powiek, lakiery do paznokci, niezastąpiona baza pod cienie Primer Potion, liczne palety bijące rekordy popularności powodują, że UD zdecydowanie jest jedną z najciekawszych firm na rynku. Jedyne czego mogę się doczepić to te jaskrawe kolory i za dużo błysku.

  Stila - ciekawa oferta przeróżnych produktów, piękne projekty palet (ich palety świąteczne zachwycały kształtem), wysokiej jakości produkty (m.in. cienie, róże, tusze do rzęs), minimalistyczne opakowania. Firma warta dalszych zakupów.

  Trader Joe's - zdecydowanie zasługuje na miano odkrycia 2011 roku. Jest to sieć sklepów oferująca wszystko to, co Tygryski lubią najbardziej: własną linię kosmetyków CF (łącznie z naturalnymi mydłami i filtrami przeciwsłonecznymi), środki czszczące, piorące, wysokiej jakości produkty żywnościowe, kawy i herbaty fair trade z certyfikatami o poszanowaniu Rainforest Aliance (stowarzyszenia działającego na rzecz ochrony lasów tropikalnych), ekologiczne opakowania, ekologiczne składniki. Zakochałam się w tym sklepie na zabój i niedługo pokażę nowości, które udało mi się upolować.

  Eart Science - odkryta podczas gorączkowego poszukiwania czegoś, co przywróci moim włosom blask. Obdarzona miłością za cudowną maskę do włosów, która zrobiła w tydzień więcej niż odżywki i olejowanie w miesiąc. Produkt zakupiony ponownie.

  Catrice - w końcu udało mi się wypróbować ich lakiery i szminki. Pomimo iż nie byłam zachwycona ich cieniami do powiek, ich lakiery i pomadki przekonały mnie do tej firmy i na pewno skuszę się na jakieś nowinki przy kolejnej wizycie w Europie.

  Everyday Minerals - odkryta rok wcześniej, ale niegdy niedoceniona firma wygrała mnie po odkryciu ich niezastąpionych róży, podkładów i niektórych cieni.

  Revlon - jedna z moich ulubionych firm za całokształt. Fantastyczne trwałe pomadki, lakiery do paznokci, sensowne eyelinery i błyszczyki, chwalone podkłady i pudry, niezłe cienie. Miodzio. No i oczywiście


 Biochemia Urody. Apogeum naturalnych, nieodstraszających ceną i skutecznych specyfików. Najlepsze pod słońcem olejki myjące, hydrolaty, masła, pudry, oleje. Stale coś dokupuję i ciągle jestem pod wrażeniem jak dobre są produkty, które sprzedają i jak fachowa jest ich obsługa klienta.

Saturday, January 7, 2012

Native American Goods, czyli indiańskie cudeńka

Przemierzając bezkresne drogi w Arizonie, Nowym Meksyku czy Nevadzie nie sposób nie natknąć się na tutejsze tereny Indian. Tak tak, prawdziwi indianie wciąż żyją w Stanach i choć można spekulować czy mają się dobrze (np. spory odsetek alkoholizmu), znaleźli w każdym razie swoje sposoby na dostosowanie się do życia w Stanach. Oczywiście temat Indian jest długi i szeroki, w zwiazku z tam naprawdę tutaj liznę tylko temat i opowiem o znajdująacych się przy drogach sklepach, w których sprzedawane są indiańskie dobra.

Najchętniej kupowanym dobrem jest biżuteria. Poza tym ceramika, kosze, koce, kartki pocztowe oraz inne indiańskie specyfiki, w tym kosmetyczne. Za każdym razem przejeżdżając w okolicach indiańskich rezerwatów, zatrzymuję się by coś u nich kupić. Powodów jest kilka: zwykła ciekawość, zainteresowanie ich kulturą i wyrobami, chęć poparcia ich przemysłu i rzeźbiarstwa. Oczywiście autentyczne wyroby Indian są rękodziełami, w zwiąazku z tym są drogie, ale uważam, że ceny są zasłużone. Niestety chwilowo moje wymarzone przedmioty przekraczały możliwości portfela, w związku z czym ograniczyłam się do kilku drobiazgów, w tym małego kremu.



Malutkie opakowanie ozdobione jest indiańskimi motywami, np tym prześlicznym elementem:



Na tym zdjęciu pewnie trudno Wam będzie to zauważyć, ale krem ma intensywnie lawendowy kolor.






Zapach? Desert rain, czyli pustynny deszcz. Brzmi śmiesznie, ale w sumie tak jak las w deszczu ma specyficzny zapach, tak i pustynia go ma. Zapach ciężki do opisania, bardzo słodki, ale przebija przez niego ziołowa nuta. Mnie bardzo przypadł do gustu, jest taki dość nietuzinkowy. Ogólnie produkt bardziej ciekawostka niż niezbędnik, ale bardzo fajnie mieć takie coś w kosmetykowej kolekcji. Polecam szczególnie na prezent jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję kupić coś takiego w Stanach, bo jest to rzecz dość unikatowa, zwłaszcza w Europie.

Thursday, January 5, 2012

Tarte, Tarte, Tarte ach to Ty!



Zaczynając moją przygodę z rynkiem amerykańskich kosmetyków i podejmując decyzję o jak najpełniejszym wyeliminowaniu testowanych na zwierzętach kosmetyków koncernowych, natknęłam się początkowo na mur niewiedzy. Z czasem zmienił się on w interesujące poszukiwania nowych, nieznanych na rynku polskim firm, ale początki łatwe nie były.

Jeden ze śladów zaprowadził mnie do Tarte. Tarte jest jedną z tych ekskluzywnych marek, która:

¤ nie tylko stawia na ładne opakowania i marketing, ale
¤ także afiszuje się certyfikowanym znaczkiem Pety, poświadczającym politykę CF firmy,
¤ posiada linię kosmetyków wegańskich
¤ reklamuje używanie naturalnych składników i eliminację szkodliwych substancji jak SLSy, parabeny, sztuczne barwniki, parafina, oleje mineralne itp.

W drogeriach znajdują się w pobliżu firm takich jak Smashbox, Stila, Lorac, Cargo czy Urban Decay. Od dawna chciałam wypróbować kosmetyki tejże firmy a po natknięciu się na wprost fenomenalny tusz do rzęs Light, Camera, Lashes, zainteresowałam się tą marką nie na żarty. Po użyciu kilku testerów ich wygrywających konsumenckie nagrody róży (wydają się być naprawde świetne, ale przyjrzę się im bliżej) postanowiłam dać szansę ich produktom do ust.

Jednym z kosmetycznych prezentów, które sama sobie podarowałam pod choinkę był zestaw szminko-błyszczyków w mazaku tej firmy. No to po kolei. Limitowana edycja zawiera 5 sztuk, o różnym wykończeniu (3 tzw. lip lusters i 2 tzw. lip tints). Koszt całego zestawu wynosił 29$ plus VAT, ewentualnie plus koszty przesyłki. Pojedynczy produkt kosztuje 24$. Są to wysuwane kredki o dość interesująacej konsystencji. Nie zawierają parabenów, oleju mineralnego, SLSów, ftalenów i sztucznych barwników.

Tak wyglądają swatche:



Moimi ulubionymi kolorami są glitzy i dazzled. Dazzled oferuje bardzo delikatny kolor i ponętny błysk, dazzle jest stonowanym, lekko beżowym kolorem. Perky jest także dość ładnym kolorem, klasycznym cukierkowaym różem, który także wygląda ponętnie. Dostałam kilka komplementów podczas jego noszenia. Flashy i swank mnie nie przekonują, ale myślę, że to sprawa koloru.



Ogólnie lubię. Skład bardzo interesujący, wybór kolorów trafiony, konsystencja miła w aplikacji, nadają ustom bardzo kuszący wygląd. Cenę 29$ za zestaw 5 flamastrów uważam za uzasadnioną jeśli weźmie się pod uwagę brak tanich, szkodliwch składników. Na ustach ich prawie nie czuć i można używać ich bez kredki do ust. Fajnym pomysłem jest też to, że są one wysuwane, dzięki czemu nie trzeba ich temperować. Jednak przyczepiłabym się dwóch rzeczy: trwałości i wydajności. Nie są na ustach zbyt trwałe i dość szybko się zużywają.

Ogólna ocena: 4/5. Kredki są interesującym pomysłem, mają dobry skład, ładne kolory i
są miłe w noszeniu. Zapach jest w zasadzie niewyczuwalny. Konsystencja przyjemna. Jednyk są to produkty bardzo drogie i przy takiej cenie nie zasługują na miano kosmetyku cudu. Wybór kolorów i wykończeń uważam natomiast za bardzo trafiony.

A Wy? Słyszałyście coś o Tarte?

Sunday, January 1, 2012

Pustynne i semipustynne impresje

Nowy rok imigranta. Ale przynajmniej amerykańska ziemia nie jest mi obcą.

Zauważyłam, że sporo z Was wyraziła zainteresowanie wrażeniami i zdjęciami ze Stanów. Moje pierwsze tygodnie tu były prawdziwą przygodą, tym bardziej, że zwiedzałam pod okiem osoby tu urodzonej, wychowanej i wiecznie podróżującej po tym kraju. Z osobą, która zna kraj od wewnątrz podróżuje się inaczej - znajduje się małe, nieznane turystom miejsca i ukryte szlaki, piękne ale niedocenione widoki, atrakcje o którym nietubylcom się nie śni. Do dziś regularnie przegladam zdjęcia z tych naszych pierwszych szalonych eskapad. Mój ówczesny chłopak, obecnie mąż, bardzo chciał mnie przekonać, że życie w USA jest bajką i chytry człek pokazał mi tylko to co piękne, zachwycające i warte zobaczenia zanim mi się, w bardzo malowniczym miejscu, oświadczył. Spryciarz, co?

Dziś, zaczynając mój kolejny rok tu i zaczynając, mam nadzieję, profesjonalne życie tu, lubię wracać myślą do tych dni kiedy to wszystko to był począatek. Stany przerażały swoim ogromem (matko, dostałam ataku paniki w pierwszym kalifornijskim sklepie!), przyspieszonym trybem życia, mieszanką kulturową itd. Chętnie do tego wracam, żeby zobaczyć jaki postęp zrobiłam od tej pory.

Postanowiłam podzielić się z Wami kolejną porcją zdjęć - tym razem zdjęć krajobrazów typowo pustynnych. Kiedy byłam jeszcze w szkole, pamiętam, że na geografii próbowano nas nauczyć (znaczy wbić nam do łbów metodą zzz ;) różne typy krajobrazów pustynnych i semipustynnych. Nigdy nie mogłam zrozumieć o co chodzi - dla mnie pustynią była Sahara, dużo piasku i nic.

Po przylocie do Stanów Zjednoczonych nagle wszystko stało się jasne. Ilość przeróżnych krajobrazów pustynnych w Stanach jest co najmniej zadziwiająca. Są one szczególnie typowym elementem krajobrazu w stanach takich jak: Nowy Meksyk, Arizona, Nevada, Utah, południowa Kalifornia, partie Teksasu.

Wszystkie zdjęcia zostały zrobione przeze mnie, dlatego są podpisane znakiem wodnym.

Niesamowicie ciekawym zjawiskiem pustynnym jest erozja, która jest powodem wielu dziwnych formacji pustynnych, jak np. Monument Valley w Arizonie:



Co mnie także niesamowicie zdziwiło to różnorodność formacji skalnych oraz odcieni tychże skał:




Co mnie także bardzo zaskoczyło to partie wyglądające jak spalona ziemia (Arizona/ Nevada):







Colorado River, powód wielu obecnych parków narodowych (tak tak, odpowiedzialna także za wydrążenie Wielkiego Kanionu!), zdjęcie wykonane w Utah:








Spora część zdjęś wykonana została z samochodu. Tak, takie widoki można zobaczyć przejeżdżając po autostradzie! Co mnie jednak denerwuje to fakt, że często bardzo trudno się dobrze przyjrzeć, już nie wspominając o zdjęciach.

A tutaj coś odrobinę innego: krajobraz z drzewkami Joshuego (zdjęcie z Południowej Kalifornii). Ponoć te drzewka rosną tylko w 2 partiach świata, w południowej Kalifornii i zdaje się Jerozolimie (ale tu głowy sobie nie dam uciąć):



Mam nadzieję, że podobały Wam się zdjęcia.

Bardzo nieprofesjonalny makijaż

Witam wszystkich w Nowym Roku. Czyli co, jestem znów o rok starsza i mądrzejsza (hm...)? ;) Na szczęście efektów przyspieszonego starzenia się po północy nie zaobserwowałam ;)

Nowy Rok zaczynam nowym wpisem z makijażem. Hmmmm.... W zasadzie miał to być wpis o podróżach, ale jakoś tak mnie wzięło na coś z innej beczki. Niestety co u mnie jest "z innej beczki", u innych jest na porząadku dziennym. No ale do rzeczy. Wybaczcie fatalne brwi, makijaż wykonałam na szybko w celu ochrzczenia mojej nowej palety i jakoś do głowy mi nie wpadło, że zechcę go sfotografować. Ale ponieważ zaczął się Nowy Rok i warto by może podjąć się paru wyzwań (jak na przykład makijażowych), postanowiłam zamieścić to zdjęcie. W końcu ćwiczenie czyni mistrza, prawda? Kolory zostały przeze mnie bardzo mocno roztarte ponieważ nie lubię mocnych kolorów na oku, choć w rzeczywistości były mocniejsze. No i powinnam bardziej popracować nad roztarciem granicy - no cóż, ironia losu, ja mocno rozcieram kolory, a granica nieroztarta :) Aparat zjadł szczególnie brąz (a brąz to taki nieapetyczny kolor no! ;).




Kosmetyki użyte do makijażu:

- Smashbox Be Discovered Holiday Palette (uwaga od lutego 2012 roku Smashbox zniknął z nietetsującej listy Pety i najprawdopodobniej jest obecnie firmą testującą na zwierzętach).



- UDPP in Greed
- korektor Almay Line Smoothing Concelear Fair + Medium (zmieszany jaśniejszy i ciemniejszy)
- kredka do oczu UD 24/7 Glide-On Pencil (zapomniałam nazwy, ale czarny ;)
- tusz do rzęs Big Fatty Waterproof Mascara UD

Zazwyczaj maluję się tak, żeby tylko lekko podkreślić oczy i inne elementy twarzy. Lubię kolory jakby wyblakłe, uwypuklające mój naturalny kolor oczu :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...