Sunday, October 30, 2011

Halloween na spokojnie

Mam zamiar może zmienić odrobinę charakter tego bloga i przeprowadzić taki mały eksperyment, jak by to się miało do bloga jako bloga kosmetycznego. Jeszcze nie wiem czy podoba mi się ten pomysł, ale rozważam go jako opcję ;) Dziś wzięło mnie na krótkie rozważania dotyczące Halloween.




Wszyscy gdzieś imprezują i próbują się wcisnąć w kostium szalonej wiedźmy, śmierci, kruka tudzież morderczego clowna a ja się zastanawiam czy w Polsce w ogóle znana jest inna, bardziej rodzinna odsłona tego święta. Tak się zresztą zaczęło - Halloween nie jest w Stanach tym, czym u nas są Zaduszki, jest przeddniem Dnia Zmarłych. Oczywiście początek ma w pogańskich, prawdopodobnie celtyckich zwyczajach. Może coś jak nasze, uwiecznione w mickiewiczowskim poemacie, Dziady, może nieco inaczej. Ogólnie jednak jest to święto Duchów, przemian z jesieni w zimę, krótszych dni, zimna, przemijania, kostiumów, jedzenia, masek i oczywiście też pośrednio zmarłych. Wbrew temu, co się wydaje, jest to bardzo nastrojowe Święto, podczas którego ludzie przystrajają domy, mieszkania (a także biura) w pomarańczowo - czarne gadżety typu pająki czy wiedźmy. Nie powinno też zabraknąć wydrążonych dyń. Niekoniecznie musi być to straszne, choć oczywiście odrobina strachu nie szkodzi. Generalnie Halloween jest Świętem przyjaznym dzieciom, obchodzonym poprzez tak zwane Trick-or-Treating. Dzieci chodzą w małych grupkach od domu do domu i proszą o cukierki (psota albo cukierek). Coś jak nasi kolędnicy (swoją drogą, odwiedzili Was kiedykolwiek prawdziwiw kolędnicy? Bo mi się, jako żyję, nie zdarzyło).

Nie wiem kiedy to Święto zrobiło się pełne alkoholu i imprez i nie wiem dlaczego doszło do nas w takiej spłyconej postaci - fakt jest faktem, że Halloween nie jest do końca takim, jakim się go widzi w Polsce. Na zdjęciu powyżej moja lampka nocna, którą wyciągam w okolicy października ;)

Saturday, October 29, 2011

Pytanie do Was

Co najlepiej przywieźć jako pamiątkę z Arizony? Najlepiej kawałek Arizony ;) W roli głównej moje kaktusy na arizonowej ziemi ;)




Witam Kochani. Dzisiaj notka odrobinę inna, bo z pytaniem. I ogólnie, trochę w tonie pogadankowym.
Jak wiecie, nie jest to blog taki typowy kosmetykowy - a przynajmniej nie tak do końca go sobie wyobrażałam. Nie jestem człowiekiem majacym obsesję na punkcie kosmetyków, lakierów do paznokci czy makijażu. Owszem, lubię takie rzeczy, ale nie są one moją drugą naturą. Ten blog powstał bardziej jako blog mający być pomocą dla osób zainteresowanych kosmetykami nietestowanymi na zwierzętach - oczywiście chętnie witam tu wszystkich zainteresowanych moimi notkami, bardzo mnie to cieszy, że przybywa mi obserwatorów i komentarzy, jest to niesamowicie przyjemne uczucie. Tak naprawdę jednak założyłam bloga, ponieważ gdy sama zaczynałam przygodę z kosmetykami nietestowanymi na zwierzakach, nie mogłam znaleźć nigdzie pomocy. Zwłaszcza ze strony kosmetycznych blogów. Po jakimś czasie odnalazłam wątek o bezpiecznych firmach na wizaż.pl i to okazało się wielką pomocą, jednak wciąż nie rozwiązało wielu wątpliwości - jak np. dotyczących tego, których kosmetyków omijać, a które najlepiej zastapić czym. I skąd brać wiadomości na ten temat. Dlatego zdecydowałam się sama założyć bloga i opisać moje starcia z nowymi kosmetykami. Bo, co jak co, ale musiałam wymienić wszystkie swoje kosmetyki na nowe, co bylo mniej więcej równoznaczne z zaczynaniem od zera, po omacku. Tak też rozpoczął żywot mój pierwszy blog. Trochę też, żeby pokazać, że takie postanowienie (zrezygnowania z testujących molochów) naprawdę nie jest problematyczne ani trudne. I że nei był to też chwilowy kaprys, tylko zwykłe postanowienie zmiany w życiu. Zwłaszcza, że na początku słyszałam opinie, że to podobno niewykonalne i że wszystko testuje i że w ogóle to jakiś bzdurny wymysł jest.

Jednak po wielu rozmowach z innymi widzę, że czytelnicy lubią różnorodność na blogach, której tutaj może po prostu brakować.



I teraz, jakiś czas temu założyłam innego bloga na tym samym koncie to, na bloggerze, takiego trochę bliższego mojemu codziennemu życiu, który miał na celu opisywać moje śmieszne perypetie jako świeżo upieczonego emigranta. W sumie lubię taki porządek w blogach - jeden kosmetyczny, drugi emigracyjny... ale zauważyłam, że niektóre dziewczyny prowadzą jednego bloga, na którym opisują wszystko razem i dzięki temu niejako zapewniają sobie różnorodność notek, tematów i zdjęć. No i teraz moje pytanie - bardziej interesował by Was taki blog o wszystkim (wtedy będę po prostu na zmianę pisać trochę o tym, trochę o tamtym, trochę o kosmetykach, trochę o życiu w Stanach, trochę o ekologii, trochę o testowaniu na zwierzakach, trochę o najfajniejszych sklepach, róznych stanach, stylu życia, modzie tutaj - czy tak jak teraz jest dobrze? Pytam Was, bo po pierwsze - ufam, że wiecie najlapiej co Was najbardziej interesuje ;), a po drugie - bo sama nie umiem zdecydować. Wszystkie opinie mile widziane :)

Friday, October 28, 2011

Nietestowane na zwierzętach tusze do rzęs - część druga

UWAGA: od maja 2012 roku firma Oriflame nie jest już firmą nietestującą na zwierzętach. 

No więc kontynuując dyskusję o tuszach, dzisiaj małe zestawienie. Nie recenzja, ale zestawienie. Przeglądałam moje dotychczasowe zbiory plus strony z recenzjami. Z moich obserwacji wynikają 2 wnioski:

1) recenzje i KWC w przypadku tego typu produktów nie są zbyt przydatne, ponieważ każda z nas ma nieco inne rzęsy i nieco inne oczekiwania dotyczące tuszu. Podsumowując - nie ma tuszu idealnego, więc każda z nas wychwala pod niebiosa coś, a wybacza tuszowi coś innego - co z kolei przeszkadza innej.

2) druga rzecz, którą zaobserwowałam to to, że tusz tuszem... ale oprócz tuszu ogromne znaczenie ma szczoteczka. Średniej jakości tusz można czasami uratować fajną szczoteczka, a tusz dobrej jakości skopać nieudaną szczotką.

Z moich własnych doświadczeń wynika, że dla osób, którym najbardziej zależy na niesklejaniu rzęs, najlepszymi tuszami do rzęs są takie z plastikową szczoteczką - podczas nakładania tuszu sama szczoteczka rozdziela rzęsy i nie ma mowy o ich sklejeniu (oczywiście przy 1-2 warstwie, a nie 4 ;) Z kolei taka szczoteczka nie jest zbyt polecana osobom, którym zależy na optycznym pogrubieniu rzęs - rzęsy bowiem wydają się ładnie rozdzielone i dłuższe, jednak niekoniecznie gęściejsze. Z tym jednak trzeba uważać, ponieważ objętość często mylona jest ze zwykłym zlepianiem rzęs - posklejane tuszem rzęsy wydają się, siłą rzeczy, gęściejsze.

No ale do rzeczy. W poście tym postanowiłam zestawić dostępne mi na razie szczoteczki do rzęs tuszy, których używałam w ostatnim czasie bądź używam obecnie. Na początku nie znosiłam plastikowych szczoteczek i tego efektu rozdzielenia, który dawały. Wydawało mi sie, że bardzo słabo podkreślają rzęsy, że sprawiają iż są jeszcze cieńsze i dłuższe ( w moim wypadku efekt niepożądany). Z czasem jednak bardzo je polubiłam, choć wciąż szukałam czegoś odrobinę innego.

Porównanie zajdziecie na zdjęciu poniżej:



Jak już wspominałam, najlepsze szczoteczki dla osób lubiących rozczesane, nieposklejane rzęsy to plastikowe szczoteczki. Wbrew temu, co się wydaje, maja one różne formy, wielkości i różne rodzaje plastikowych włosów (wypustek). Dla przykładu:

a) szczoteczka Jumbo Lash z Physicians Formula:





Gęsta, ale i bardzo duża. Ładnie rozdziela rzęsy i dodaje objętości, ale trudna do manewrowania. Nie jest nadzwyczajnie nastawiona na rozczesywanie rzęs podczas nakładania tuszu, właśnie żeby nie niweczyć efektu pogrubienia, ale jednocześnie nie sklejać rzęs. Ciekawe rozwiązanie.

b) Szczoteczka z PF Organic Wear (zdjęcie pochodzi z mojego starego bloga)



Mniejsza i łatwiejsza do manewrowania przy dolnej linii rzęs. Nie skleja rzęs, dobrze rozdziela, nawet przy wielu warstwach. Efekt pogrubienia niezbyt mocny, ale rzęsy są i tak ładnie podkreślone i mocno widoczne. Bardzo dobra dla osób szukających podkreślenia rzęs, może wydłużenia, ale których rzęsy nie są wybitnie cienkie. Jedna z najfajniejszych szczoteczek jakie dane mi bylo używać.

c) Szczoteczka plastikowa z Oriflame Wonderlash



Asymetryczna. Początkowo może sprawiać problemy, trzeba się nauczyć jak nią manewrować. W moim odczuciu mocno rozczesuje rzęsy, bardziej nadaje się do wydłużenia rzęs niż ich pogrubienia. Dobrze pokrywa niemal każdą rzęsę, przez co nadaje dobry efekt wydłużający. Kształt i rodzaj szczoteczki niemal uniemożliwia nabranie za dużej ilości tuszu i sklejanie rzęs.

Szczoteczki typowe, tradycyjne:

a) Szczoteczka Big Fatty z Urban Decay



Zdecydowanie najsłabsza strona tego tuszu. Szczota jest za duża i za gęsta, nabiera za dużą ilość tuszu i nakłada go nierównomiernie. Przez co może nadawać objętość, ale w bardzo nieelegancki, narzucający się sposób. Bardzo niewiele tego typu szczoteczek jest wartych polecenia. Trudna do manewrowania. Raczej do unikania.

b) Szczoteczka MA Essence



Tradycyjna, nie za duża i nie za gruba. Włosie gęste, ale akurat. Może sklejać rzęsy, ale przy odpowiednim nakładniu może też pokrywać rzęsy odpowiednią warstwą tuszu i nadawać im długości i objętości. Calkiem niezłe rozwiązanie jeśli chce się zatrzymać tradycyjną szczoteczkę. łatwa do manewrowania. Nie rozczesuje rzęs podzczas nakładania, tym samym konieczne może być ich rozczesanie później.


Rozwiązanie pomiędzy, moim zdaniem rozwiązanie optymalne dla osób szukających efektu pogrubienia i wydłużenia, ale nie nastawiającego się na konkretny cel - szczoteczka tuszu Tarte:



Coś pomiędzy szczoteczka plastikową, a tradycyjną. Mała, cienka, ale z bardzo krótkim i gęstym włosiem. Nie nakłada za wiele tuszu i rozdziela rzęsy, ale niekoniecznie niweluje efekt pogrubienia. Dociera do wielu miejsc jednocześnie, pogrubia. Nietrudna przy manewrowaniu, można dotrzeć do rzęs od samej nasady. Łatwo pokrywa dolną linię rzęs. Jak dotąd moja ulubiona.

Zauważcie, że nie piszę tu nic o samej konsystencji tuszy ani ich działaniu. Moja notka ma na celu zwrócenie Wam uwagi, że czasami można nieco skorygować działanie tuszu używając starej szczoteczki z tuszu innego (ja właśnie staram się używać mojego tuszu UD ze starą szczoteczką z Physician Formula i, moi zdaniem, tusz spisuje się znacznie lepiej niż z tą niezdatną do użytku szczotą).

A Wy co myślicie?

Thursday, October 27, 2011

Nietestowane na zwierzętach tusze do rzęs

Nie wiem czemu, ale przy przestawianiu się na nietestowane na zwierzętach kosmetyki, najwięcej obaw występuje zazwyczaj w obrębie dwóch kategorii: perfum oraz tuszy do rzęs. (Osobiście miałam też ogromnie dużo wątpliwości dotyczących płynu do demakijażu, ale ten problem został zażegnany błyskawicznie). Może dlatego, że najbardziej popularnymi w Polsce markami tuszu są Max Factor, Maybelline, L'Oreal czy Rimmel (chyba nie muszę dopowiadać, że wszystkie na zwierzętach testowane)? Nie wiem, jakoś nie miałam do nich nigdy nadzwyczajnego sentymentu tak czy siak. Tusze L'Oreala i Maybellina zawsze uważałam za wyjątkowe buble, Rimmel też nigdy mi nie podchodził. Jedyny problem miałam ze zrezygnowania z tuszy Max Factora, ale prawdę mówiąc jak nie chcą zmienić polityki względem testowania na zwierzętach, to ja do marki sentymentu nie mam.

Z tego wynika jednak jeden wniosek: trzeba się było rozejrzeć za alternatywami. Z pomocą przyszedł mi na początku Avon, ale i ten został ostatnio wrzucony na czarną listę Pety. Od czasu kiedy porzuciłam całkowicie testowane kosmetyki, zakupiłam mnóstwo tuszy celem wypróbowania. Wrzucam listę marek jakby kogoś interesowały potencjalne marki do wypróbowania. Przez ostatni rok z kawałkiem miałam w rękach:

a) niższa półka:
- Essence Multi Action (różowa) - z bardzo pozytywnymi odczuciami, za tę cenę maskara jest niebotyczna
- któraś z maskar MySecret - wrażenia co najmniej negatywne, nie polecam nie polecam nie polecam ;) Niestety nie pamiętam dokładnie który to był, ale mam wrażenie, że żadne z ich tuszy nie cieszą się nadzwyczajną popularnością
- do przetestowania pozostał tusz Wibo Extreme Lashes Volume

b) półka średnia:

- Almay Intense i-color (wrażenia sporo poniżej przeciętnej)
- Almay One Coat Nourishing Mascara (całkiem całkiem, nie ulubieniec, ale może użyłabym ponownie)
- NYX Doll Eye Mascara (muszę wypróbować jeszcze raz, ale zdecydowanie żywiłam do niej ciepłe uczucia)
- Wonderlash Oriflame (tusz jest fajny, ale zaczął u mnie przegrywać z tuszami Physicians Formula)
- Physicians Formula Organic Wear (przyjemna maskara z plastikową szczoteczką, zdążyłam kupić drugie opakowanie. Jedyna zauważona wada - lubi sobie szybciej wyschnąć)
- Physicians Formula Jumbo Lash Mascara (z moich obserwacji w sumie podobna do poprzedniczki, może faktycznie nadawała odrobinę więcej objętości)

Do przetestowania:
- Revlon Custom Eyes Mascara
- inna wersja Almay One Coat Nourishing Mascara Tripple Effect

No i teraz czas na wyższą półkę.

Jak dotąd jestem w fazie testowania:
- Tarte lights, camera, lashes!

Do przetestowania: Smashbox Hyperlash Mascara
oraz Stila Lash Visor Waterproof Mascara

oraz, mojego najnowszego zakupu:
Urban Decay Big Fatty Mascara




(Oczywiście firm produkujących tusze, będącymi firmami nietestującymi na zwierzętach jest więcej, jak choćby firma Hean, Bell, Catrice, Gosh, IsaDora, E.l.f. czy Clarins (i inne), ale jakoś nie dane mi było do tej pory przetestować. )

Ciekawi mnie jak wypadną w pojedynku Urban Decay, Stila, Smashbox i Tarte, wszystkie te firmy wydają się mieć ciekawe i dość luksusowe kosmetyki w ofercie (ja oczywiście wszystkie zgarnęłam na takiej czy innej promocji, a jakże), no ale zobaczymy. Jak na razie wśród moich kosmetycznych faworytów ciągle znajduje się Urban Decay, no ale po wypróbowaniu Stili zapałałam i do niej miłością odwzajemnioną.

Liczba przetestowanych przeze mnie tuszy wydaje się dość spora, cóż musze powiedzieć, że dla bardziej obiektywnej opinii lubię używać przynajmniej 2 tusze na zmianę co by móc porównywać efekt na bieżąco. Czasami jednak zdarza mi się wyrabiać sobie opinię dopiero po drugiej czy nawet trzeciej tubce tuszu. Chyba wciąż poszukuję absolutnego faworyta w tym względzie, ponadto zastanawia mnie w tym przypadku stosunek ceny do jakości. Czy taki tusz Essence za 3 czy 4$ jest naprawdę tak sporo gorszy od tuszu Smashboxa normalnie za 21$ czy Tarte w normalnej cenie 18$ (pomijając sytuacje gdzie można je kupić znacznie taniej). No w każdym razie jak wyrobię sobie porządna opinię to na pewno dam znać.

Wednesday, October 26, 2011

Uwaga, futrzak! :)

Słyszeliście kiedyś o Kapibarze? Po raz pierwszy usłyszałam o nich tu, w USA - te zwierzaki są niesamowite.



Zdjęcie pochodzi ze strony http://www.myconfinedspace.com/2009/10/04/a-capybara-in-a-bathtub/

Dziś mała przerwa na zdjęcia najśmieszniejszego zwierzaka na świecie. Nie do końca nazwałabym ich futrzakami z gracją, ale.... :)

Więcej zdjęć znajdziecie na stronie: http://www.webofentertainment.com/2009/10/world-famous-capybara-caplin.html

Kapibara pochodzi z Ameryki Południowej i jest największym na świecie gatunkiem gryzonia. Kapibary można oswoić. Są zdolne do przywiązywania się do ludzi, można je trenować. Uwielbiają lody wodne i w ten sposób można im wydawać polecenia ;) Niestety nie można ich trzymać w każdym Stanie w USA, ale w wielu można. Istnieje już hodowla Kapibar w Texasie, z której można sobie takie zwierzątko przygarnąć. Potrafią być bardzo przyjazne. Niestety dużo jedzą i potrzebują jakiegoś zbiornika z wodą, żeby w nim pływać.

Uwielbiam Kapibary, są super! A Wy co myślicie? :)


Tuesday, October 25, 2011

Tarte


Strona producenta: http://tartecosmetics.com/

Znacie firmę Tarte? Jest to jedna z tych firm, o których usłyszałam stosunkowo niedawno, łącznie z paroma innymi firmami, które są znane w USA, ale znacznie mniej za oceanem (przynajmniej z moich doświadczeń). Mnie oczywiście zainteresowali z powodu nietestowania na zwierzętach. Cenowo i jakościowo plasują się gdzieś w okolicach Urban Decay, Stili, Smashboxa, Too Faced i Cargo, ale mają nieco inne produkty i nieco inną estetykę. Są jednak firmą z gatunku droższych, w związku z tym zanim kupiłam cokolwiek pełnowymiarowego, postanowiłam rozejrzeć się za jakąś w miarę sensowną tańszą alternatywą.

Jako że jestem w fazie poszukiwań dobrego tuszu do rzęs (tuszu poszukuję zresztą od zawsze, wszystkie do tej pory przetestowane było ok. Niektóre lepsze, niektóre gorsze, niektóre nawet świetne, ale żadne nie były wow - żadne, poza jednym tuszem z firmy Faberlic, który dane mi było przetestować tylko raz, o którym mało kto słyszał i który został oczywiście wycofany ze sprzedaży. Od tego czasu szukam w tuszach tego niebiańskiego efektu firanek), mój wybór padł na kilka tuszy wysokopółkowych. Między innymi mozliwość przetestowania 2 próbek tuszy tej firmy - wodoodpornej i niewodoodpornej wersji.

Na razie nie mogę za wiele powiedzieć na temat tego tuszu, ponieważ dopiero zaczęłam go używać, ale... Co wpadło mi w oko to to, że faktycznie, efekt robi. Najbardziej zdziwiło mnie to, że podkręcił i wydłużył mi rzęsy bez zalotki - taki efekt widziałam na rzęsach chyba po raz pierwszy. Czy jednak zapewni mi taki efekt, o jaki mi chodziło to jeszcze nie wiem. Na pewno trzeba się tą szczoteczką nieźle namachać, ale im więcej machania, tym rzęsy ładniejsze (brak sklejania czy grudek), więc jak na razie narzekać nie mogę. Na pewno jak wykończę obie próbki to opiszę wrażenia. I na pewno moje pierwsze starcia z tuszem nie zniechęciły mnie do tej marki.

Wielkość: 2x 3ml. Cena: 10$

Sunday, October 23, 2011

Badger nr 2

Ostatnio przedstawiałam na blogu Sleep Balm firm Badger Balm. Tak mi się przypomniało, że nie jest to jedyny produkt tego typu, w którego posiadaniu jestem:



Na zdjęciu widoczny inny produkt tego typu, produkt anty stress. Opakowanie duże (28 g), bardzo wydajne, tak się smaruję i smaruje i smaruję... A tam ciągle masa produktu.

Skład: Extra Virgin Olive Oil, Beeswax, Essential oils of Tangerine, Lavender, Rosemary Verbenone, Cedarwood, Chamomile, Spearmint and Rose Otto, CO2 extracts of Rosehip & Calendula. W 100% naturalny i certyfikowany ekologiczny plus w 100% cruelty - free (no chyba że weźmiemy pod uwagę zawartość wosku pszczelego jako produktu niewegańskiego, ale jak dla mnie jest to produkt CF).

Opakowanie: genialne. Solidne, ze ślicznym projektem, porządnym zamknięciem, napisy i obrazki nie wycierają się łatwo. Niebanalne i słodkie, pewnie spodoba się też dzieciom.

Cena: No taka sobie, ale do przeżycia. Ok 10$

Zapach: Piękny. Mieszanka rzeczywiście uspokaja zmysły, produkt pachnie samą naturą. Żadna sztuczna nota niewyczuwalna. Mniam!

Działanie i podsumowanie: Tu mam znów najwięcej problemów. Produkt na pewno trochę działa i na pewno wszystkie świry na punkcie ekologicznych kosmetyków będą z niego zadowolone. Jednak wysłałam go do Polski jako prezent dla osoby cierpiącej na nerwicę i okazał się zdecydowanie za słaby. Jest to więc produkt delikatny, raczej dla osób ogólnie mających fazę większego stresu albo może w fazie jesiennej chandry. Czy kupiłabym go ponownie? Pewnie tak, chociaż gdybym miała wybierać to lepszym pomysłem jest chyba Sleep Balm. Działanie mają podobne (choć ten zapach jest ładniejszy i taki bardziej... dopracowany, misterny) i chyba można ich używać w podobnych sytuacjach. Ogólnie produkt bardzo przyjemny w użyciu, acz cudów nad Wisłą to się po nim nie należy spodziewać. Tak czy siak jeden z moich ulubionych gadżetów, choćby dla samych walorów estetycznych (zapachu i opakowania).

Apropos wyprzedaży. Nie mogłam wczoraj uwierzyć jak przez przypadek weszłam na stronę Urban Decay (szukałam czegoś dla znajomej), że mieli wyprzedaż. Ich paleta Vegan Palette była przeceniona na 13$! (A to jest ok. 45 zł). Oczywiście o palecie mogłam tylko pomarzyć, bo już dawno została wykupiona, ale załapałam się na ich tusz do rzęs za... uwaga uwaga! 5$. Słownie: pięć dolarów, czyli 15 zł. Za tusz, który normalnie kosztuje grubo ponad 60 zł!

No, ale miny mojego małżonka nie sposób opisać....

Saturday, October 22, 2011

NYXowy strzał w 10

O paletach "dziesiątkach" NYXa rozpisywano się już chyba na wszystkich blogach. Paletki są tanie, estetyczne, z ładnym lusterkiem, napigmentowanymi cieniami i ładnymi kolorami. Biorąc pod uwagę, że NYX ma ciągle jakieś promocje na ich kosmetyki i że ludzie specjalnie zamawiają ich kosmetyki z zagranicy, a ja mam je pod ręką na co dzień, postanowiłam spróbować. Mój wybór padł na Smokey Eyes i niestety, dla mnie nie był to najlepszy wybór - zwyczajnie dlatego, że takie kolory noszę niezmiernie rzadko i przez to niemal zraziłam się do całej palety. Aleeee.... czy noszę kolory czy nie to muszę firmie NYX oddać sprawiedliwość - wyprodukowali jedne z najlepszych palet dostępnych na rynku za 1/5 ceny typowej palety. Mogę narzekać na co chcę - te palety są obłędnej, niewiarygodnej jakości.

Zdjęcia w słońcu:



Z innej perspektywy:



I z jeszcze innej, tym razem robione w domu:




Jak łatwo zauwyżyć po zdjęciach, paletka zawiera zarówno wykończenia satynowe, jak i błyszczące. Jest to niesamowita zaleta, ponieważ każdy znajdzie w niej coś dla siebie.

Zdjęcia faktur:




Nie pozostaje mi nic innego jak wkleić zdjęcia swatchy i pokazać Wam obłędną pigmentację cieni:






Najśmieszniejsze z tego jest to, że paletę można posądzić o to, że zawiera kilka identycznych kolorów. Oczywiście kolory idą w tę samą tonację kolorystyczną, ale są inne! Niektóre bardziej ciepłe, niektóre z dodatkiem innego koloru, inne są też wykończenia. Dla osób nie noszących Smokey Eye (jak ja), kolory są idealne do zaznaczania zagłębienia powieki oraz zewnętrznego "V".



Opakowanie: Płaskie, lekkie, dość poręczne, nie otwiera się samo z siebie (zamknięcie solidne). W środku duże lusterko ułatwiające nakładanie cieni. Estetyka opakowania znośna, acz nie wykwintna, no ale nie wymagajmy za wiele - wszak liczy się co w środku, a nie co na zewnątrz, prawda?

Wielkość: cienie są duże i wydajne, nie, jak w przypadku innych palet, mikroskopijnej wielkości. Jest to 10 pełnowymiarowych cieni.

Cena: taka, że skarpetki opadają ;) W USA do dostania w cenie regularnej (10$ = 30zł) oraz promocyjnej (często) 2 za 10$.

Pigmentacja: nic do zarzucenia, pigmentacja jest niesamowita - i to wszystkich cieni jednakowo. Nie zależy od tego czy jest to cień satynowy czy błyszczący.

Konsystencja: cienie są mięciutkie i przyjemne w nakładaniu, płyną po powiece, cudowne do rozcierania i nakładania z innymi cieniami.

Kolory: wspaniale dobrane, świetnie ze sobą współgrają, ładne niebanalne odcienie. Miodzio!

Ocena ogólna: 10/10. Must have. Jeśli macie możliwość jej zakupienia, nie wahajcie się.

Sezon polowań na wyprzedaże uważam za... zamknięty

Mały bonus (znalezione na internecie) dla ukojenia nerwów ;)




Kilka fotek tego, co udało mi się upolować: (wiem, że tego na topie jest używanie słowa haul, ale jakoś wybitnie nie mogę go zdzierżyć. Może dlatego, że ten blog miał mi odrobinę pomóc czasami mieć więcej kontaktu z ludźmi i kulturą polską, a haul mnie tak okropnie, tak strasznie gryzie w oczy. Oczywiście można się czepiać, że na przykład design mnie już tak nie gryzie, ale co poradzić - jam tylko człowiek ;):

Na początek krem do twarzy:



Tak wygląda opakowanie:



A tak skład:



A to mój krem do rąk (nawet udało mi się dorwać zapach grantu):



Opakowanie:




I skład:



Ceny produktów były śmiesznie niskie na promocji (jak już wspominałam, 3,50$ zamiast 12,50$ i 7$ zamiast 27$ czy jakoś tak), a ja od dawna chciałam wypróbowac coś tej firmy. Weleda i inne niemieckie marki są jednak w Stanach droższe niż w Europie i zdecydowanie nie chciałam ich kupować za oferowaną cenę, tym bardziej, że dużą pojemnością to one nie grzeszą. Ale przy takich cenach to... czemu nie. Pierwsze wrażenia nie są jednak u mnie przepojone euforią: zapachów nie mogę uznać za wybitnie udane. No cóż, mam nadzieję, że działanie wynagrodzi mi moje rozczarowanie w tej kwestii ;) Co uważam za bardzo udane u tej marki to projekty ich opakowań. Kolory są ładne, przykuwające uwagę, aż zmuszają mnie do myślenia łagodna pielęgnacja. Opakowanie różanego kremu ma bardzo ładny odcień różu (którego de facto jako koloru nie lubię, ale tu mi się bardzo podoba). Tak więc projekty kartoników - super, może samych tubek odrobinę mniej,a le i tak na plus.

Od pewnego czasu cierpię na chroniczny sydrom wyprzedaży. Nie to, żeby to było coś niebezpiecznego, nie jestem uzależniona ani nie mam fioła na tym punkcie, ale niepokojące jest to, że mam wrażenie, że od tego oszczędzam pieniądze Sydrom ten pojawił się od niedawna, mniej więcej od czasu kiedy zaczęłam żyć na własnym (no i męża, ale bez ciagnięcia z czyjegoś portfela) garnuszku, a spotęgował się zdecydowanie tu, w Stanach. Bo w stanach wyprzedaż czy też obniżka jest naturalnym stanem rzeczy i jak nie ta, to będzie inna.
Co mnie zastanawia to to niewyjaśnione uczucie euforii po dokonaniu zakupu na wyprzedaży Prawda jest jednak taka, że stan ten wcale nie musi utrzymywać się na długo - i zazwyczaj utrzymuje się do zobaczenia stanu portfela ;)

Friday, October 21, 2011

Gatunek: gadżet. I to pachnący!

Jak my tu sobie gadu gadu o produktach Badgera, to chciałabym też, przy okazji tematu przyjaznych składów i produktów w ładnych metalowych puszeczkach, wspomnieć jeszcze raz o moich perfumach z firmy Pacifica. Jak już pewnie większość z Was wie, mam bzika na punkcie nietuzinkowych gadżetów i nowych nieznanych firm. O Pacifice wiedziałam mniej więcej tyle, że czasami pojawia się na TJ Maxxowych półkach i że sekcja w sklepie Wholefoods, gdzie stoją produkty Pacifici jest bardzo pachnąca i szalenie kolorowa. Któregoś dnia, korzystając z faktu, że kupowałam prezenty dla mojej rodziny i przyjaciółki w Polsce i że małż mój nadroższy nie mógł kręcić nosem na moje kosmetykowe podboje, postanowiłam sprezentować także sobie jedno z tych slicznie wyglądająch maleństw. Mój wybór padł na zapach Spanish Amber (wybór perfum w kremie tej firmy jest zabójczy, na stronie dostepnych jest już 26 wersji zapachowych! http://www.pacificaperfume.com/solid-perfumes).




Zapach jest bardzo zmysłowy i kobiecy, idący w tony zapachów drzewnych, może odrobinę kadzidlanych (wybaczcie, nigdy nie byłam zbyt dobra w opisie zapachów). Trochę przypomina mi klimaty bielendowego Powitania z Afryką, ale zapach jest dojrzalszy, bardziej zmysłowy i mniej słodki. (Kojarzy mi się trochę z Carmen z noweli Merrime (na podstawie której powstała opera) - tak, wiem, że skojarzenie co najmniej dziwne, ale jakoś nie mogę na to poradzić. Widzę w połączeniu z nim cygańską duszę, wino i taniec i najlepiej jeszcze jakiś element Orientu w tym jest, przynajmniej dla mnie.)

Jeśli chodzi o pudełeczko, to jest one bardzo małe i zawiera 10 g produktu. Trzeba jednak pamiętać, że tego typu produktu nie używa się jak kremu czy balsamu, tylko należy nałożyć zaledwie ociupinkę na częście ciała, gdzie następuje tarcie bądź w miejsca wyczuwalnego pulsu - najlepszym do tego miejscem jest, według mnie, zagłębienie łokcia. Cena wynosi 9$ (chociaż ja kupiłam swoje perfumki za połowę tej ceny z powodu promocji), jednak biorąc pod uwagę wydajność to ni jest to cena zabójcza.



A teraz hit: składniki. Otóż:

Skład to: organiczny kokos i wosk sojowy (do tego mieszanka olejków eterycznych w zależności od zapachu). To się nazywa krótki skład, co? ;)

Oczywiście produkt ten należy traktować nieco z przymrużeniem oka, nie są to tradycyjne perfumy i nie trzymają się na ciele w ten sam sposób. Trzeba je reaplikować w ciągu dnia. Są za to, jak dla mnie, szalenie zmysłowe i lepiej stapiają się z naszym własnym ciałem. Do tego nie porażają otoczenia w promieniu kilometra, co ma często miejsce w przypadku osób lubiących "sobie psiknąć" na zdrowie Są produktem całkowicie naturalnym, a do tego wegańskim. Oczywiście to czy ktoś będzie z nich zadowolony zależy od podejścia i oczekiwań - ja traktuję je jako fajną nowinkę i świetny gadżet, na moje potrzeby sa bardziej niż wystarczające. Pudełeczko do torebki i jedziemy. Osoby lubiące używać masy bardzo mocnych zapachów mogą niekoniecznie być z Pacifici zadowolone.

Apropos....
Znowu padłam ofiarą wyprzedaży celebrity fashion gallery No, a może tym razem to wyprzedaż padła moją ofiarą? No w każdym razie trafiłam w sklepie na ogromną wyprzedaż Weledy - i przez ogromną wyprzedaż mam na myśli z 14$ na 3,50$! (ok 52 zł na 10 zł). I z 26$ na 7$ (ok 78 zł na 21zł). Wkrótce porobię zdjęcia ( no bo na jakąkolwiek opinię to jednak zdecydowanie za wsześnie.

Thursday, October 20, 2011

Bezsenność.... w Seattle?

Tak, tytuł dzisiejszej notki jest nawiązaniem do dość popularnego filmu z lat 90. Choć ja w zasadzie nie mieszkam w Seattle, tak mi się jakoś przypomniało, jako że mieszkam na obczyźnie i problemów ze snem mam ostatnio co niemiara. Przede wszystkim jestem koszmarcie zajęta, a do tego pod dużą presją - czasu, nawału rzeczy do roboty, deadlinów itd. Tym samym przypomniałam sobie dziś o mojej dość już zapomnianej (zakurzonej w szafie ;) )metodzie na bezsenność:



Firma: Badger jest niesamowicie sympatyczną, małą rodzinną amerykańską firmą, która stawia nie tylko na jak najbardziej naturalne produkty, ale także na bycie całkowicie CF. Produkty wytwarzają sami, na ich stronie można obejrzeć nawet filmik jak to robią. W ich ofercie nie znajdzie się nic podządzącego z uboju zwierząt ani w ogóle o podejrzanym, nienaturalnym pochodzeniu. Jedni ich kochają, drudzy nie tak bardzo - ja osobiście mam do marki ogromny sentyment. Na moim poprzednim blogu wspominałam już o tym produkcie, ponieważ jednak nie używałam go przez wiele miesięcy (no cóż, aż tak bardzo pomocy ze spaniem nie potrzebowałam z uwagi na mniej stresu), przypomniałam sobie o nim znów niedawno i wyciągnęłam go z mojej szafki z kosmetykami.

Produkty Badgera wpadły mi w ręce zupełnie przez przypadek - mój małżonek, zaniepokojony moim chronicznym niewysypianiem się z powodu stresu oraz chcąc zrobić mi niespodziankę, wybrał się do sklepu i podstepnie kupił mi kilka drogiazgów z ich oferty ;)

Opis: To, co widzicie na zdjęciu jest ich naturalnym balsamem (a raczej maścią) na poprawę jakości snu. Produkt ten opiera się na zasadzie aromaterapii - smarujemy nim skronie bądź nawet, jak ja to robię, brodę i okolice pod nosem i po prostu pozwalamy naturalnym olejkom eterycznym działać całą noc. Produkt ten występuje w dwóch wersjach pojemności: małej 0.75 oz.(21g), w której posiadaniu aktualnie jestem (za ok 6$) oraz większej, 2 oz, za ok. 10 $. Wierzcie mi jednak, że ta mała puszeczka jest naprawdę bardzo wydajna, ponieważ tego produktu potrzebujemy dosłownie ociupinkę. Skład jest, tak jak obiecuje producent, zupełnie naturalny:

Skład: Extra Virgin Olive Oil, Castor Oil, Beeswax, Bergamot Essential Oil, Lavender, Rosemary Verbenone, Ginger, Balsam Fir, (wszystkie organiczne, o ile dobrze widzę) (skład po polsku: oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia, olej rycynowy, wosk pszczeli, olejek eteryczny z bergamotki, imbir, rozmaryn).

Zapach specyficzny, taki jakby trochę leśnego olejku eterycznego. Mocny, ale przyjemny, i po kilku minutach już w zasadzie niewyczuwalny. Konsystencja mocnej zbitej maści, na palec nakłada się odrobinka i to odrobinka wystarczająca do pokrycia skroni. Produkt wydajny, estetyczny i szalenie miły w użyciu.



Działanie: Teraz zawsze mam problem z oceną tego typu produktu, ponieważ "na chłopski rozum" coś takiego nie ma prawa działać. No serio, kilka olejków i trochę ziółek? Trudno mi też ocenić na ile działanie tego cuda jest działaniem prawdziwym, na ile jest to tylko tzw. efekt placebo. JEDNAK, moje wysypianie się po użyciu tego cuda jest faktem, nieważne czy podziałał on sam czy podziałała moja podświadomość. Z osoby przewaracającej się z boku na bok, mającej koszmary w nocy, zalewającej się w nocy potem - zamieniłam się w osobę wyspaną i wypoczętą. Czy na sam problem z zaśnięciem pomaga... no cóż, tego nie wiem, natomiast mi pomaga na niespokojny, urywany, gorączkowy, nie przynoszący ukojenia sen.

Moje podsumowanie: wart spróbowania, dla samego faktu bycia 100% naturalnym. Zaszkodzić więc nie może, co najwyżej może pomóc.

Tuesday, October 18, 2011

Nikt z nas nie lubi podróbek, ale...

No właśnie, nikt z nas nie znosi podróbek, ale tańsze wersje popularnych kosmetyków już bardzo lubimy, co? ;) Tak stało się i z Linusiaczkiem, który, po raz kolejny już, wybrał się na zakupy po bułki i najpotrzebniejsze produkty spożywcze i został w sklepie zaatakowany przez promocję ;) Bronił się i bronił, ale ta cholera taka, no sama mu do koszyka wskoczyła no! (Znaczy produkt wskoczył, a nie promocja wskoczyła, ale może szkoda, chętnie bym taką promocję na zakupy częściej zabierała w sumie ;)



Logo pochodzi z ich strony. http://www.onebathandbody.com/

Tym oto sposobem buszując sobie wśród półek sklepowych nastąpił na mnie zmasowany atak ze strony kosmetyków zabójczo przypominających w swojej formie kosmetyki Lusha ;) No a przynajmniej ich popularne szampony w kostce. Oto co złapało mnie za rękaw i puścić nie chciaao w pewien upalny dzień:



Z góry uprzedzam, że nigdy tego cuda wcześniej nie widziałam, a po raz pierwszy wpadło mi ono w oko w sieci sklepów Target i zainteresowało po dokładniejszych oględzinach i stwierdzeniu, że na opakowaniu znajduje się znaczek króliczka i napis not tested on animals. Kolejnym ważnym czynnikiem była cena - z prawie 8$ przeceniony na niecałe 2$! (ok. 6 zł moje miłe panie :) Jakby tego było mało kosteczka zabójczo pachnie jaśminem - no jak się można było przed takim jaśminowym atakiem bronić, same powiedzcie? ;) Opakowanie zrobione z kartonu, ponoć nadaje się w 100% do recyclingu, brak plastikowych elementów (ważne dla mnie):

Po otworzeniu opakowania oczym mym ukazało się urocze metalowe pudełeczko i do mych nozdrzy dotarł jeszcze wyraźniejszy i przyjemniejszy zapach jaśminu:



Po otworzeniu i tegoż pudełeczka, wreszcie dochodzimy do sedna sprawy - produktu do włosów ;)



Kostka wygląda w ten sposób:



Nieregularna struktura, miękka, taka jakby mydlana w dotyku. Jestem bardzo ciekawa jak sprawdzi się w użyciu!

Tu jednak muszę zaznaczyć, że nie można wszystkich srok za ogon złapać i w parze z niższą ceną idzie niestety znacznie gorszy skład. Szczerze mówiąc tyle w nim dziwnych, chemicznie brzmiących nazw, że nawet bałam się go tu przepisać, żeby siebie samej nie przestraszyć ;) Pociesza mnie fakt, że kiedyś latami używałam tego typu produktów i żyłam, to może i teraz włosy mi nie staną dęba i na komendę nie wypadną Tu muszę jednak powiedzieć, że na ich stronie widnieje napis 99% natural, więc jestem z deka skołowana co mam o tym myśleć ;)

Edit: kochane, w związku z tym, że moją stronę przeglądają osoby, które mają pojęcie o składach i mogą być go ciekawe, podaję skład - ale robię to na waszą odpowiedzialność! ;)

Sodium Lauryl Sulfate, Sodium Cocoate, Glycerin, Fragrance, Deionized Water, Panthenol, Prynus Amygdalus Dulcis (Sweet Almond Oil), Propylene Glycol, Chlorphenesin, Methylisothiazolinone, Oatmeal (avena Sativa)Malaleuca Alternifolia (tea Tree) Leaf Oil, 2-Phonoxyetanol, FD&C Yellow No.5 (CI 19140), D&C Red #33 (CI 17200)

No... prawda, że można się przerazić? Z wrażenia nawet go jeszcze nie sprawdziłam w bazie danych, bo mi się podoba i chcę go jednak zużyć :D

Jak Wam się podoba moje odkrycie, zżynające garściami z Lusha i innych naturalnych firm? ;)

Sunday, October 16, 2011

TKB Trading

Słyszałyście o TKB Trading? Jest to jedek z największych sprzedawców półproduktów kosmetycznych w stanach. Sklep jest ogromny, bardzo tani i, z tego co zdołałam się zorientować, zaopatruje większość firm kosmetycznych w pigmenty służące do wyrabiania własnych cieni mineralnych.

Strona TKB trading - http://www.tkbtrading.com/

Oczywiście zaintrygowana do granic możliwości opisem producenta, postanowiłam sama sprawdzić te cudeńka i zamówiłam kilka kolorów mik kosmetycznych. Po pierwsze, próbki kosztują zaledwie 1,5$ i są OGROMNIASTE. OGROMNIASTE. Po drugie, kolory są zabójcze:

a. odcienie różu i fioletu

Od lewej: Foliage, Sparkle Rose, Winter Rose, Pearl Violet (na sucho i na mokro)
Zdjęcie w słońcu:






Zdjęcie w cieniu:



Ulubieńcem tej serii jest Foliage. Jest to swoistego rodzaju brąz z delikatnym różowawym połyskiem, bardzo ładny odcień. Natomiast niezłego zgryza dała mi Winter Rose, lawendowy błysk jest tak silny, że nadaje mice zimnego charakteru a na mojej powiece wygląda okropnie (bardzo źle wyglądam w lawendowym odcieniu). Jest to jednak niesamowicie ciekawy kolor i serdecznie polecam go osobom, które lubią duochromy. Podobnie zresztą do moje fioleciku - nie wiem czemu ubzdurałam sobie, że to będzie w miarę ciepły odcień fioletu, a ten kolor jest wręcz lodowaty ;) Ale spokojnie, nie ma te złego co by na dobre nie wyszło, zamierzm zrobić sobie lakier w takim odcieniu. Sparkle Rose jest mocnym różem o średnio ciepłym odcieniu, ale ocieplonym przez złoty błysk, który można zobaczyć w słońcu.

b. odcienie złota i moreli
Od lewej: Silken Gold, Brilliant Gold i Apricot (na sucho i na mokro); zdjęcie w słońcu



A tu zdjęcie na zewnątrz w cieniu:
Od lewej: Silken Gold, Brilliant Gold i Apricot (na sucho i na mokro)



Moim faworytem z tej serii jest Apricot, chociaż bardzo ładny odcień ma Silken Gold - jest to śliczny odcień złota, w opakowaniu biały, w zasadzie biel z pięknym złotym połyskiem.

c. odcienie rudego i brązu
Od lewej: Virgo, Blush Beige, Honey Mica (na sucho i na mokro; zdjęcie w słońcu



Virgo, Blush Beige, Honey Mica (na sucho i na mokro); zdjęcie w cieniu



Ulubiony kolor to Virgo, najwięcej problemów nastręcza mi Honey Mica, dlatego że jest ekstremalnie błyszcząca.

Wszystkie odcienie używane na mokro nabierają wyrazistości, ale też metalicznego wykończenia, które nie zawsze mi się podoba. Jednak muszę przyznać, że kolory na żywo są po prostu zachwycające i nie mogę doczekać się chwili, kiedy będę mogła wreszcie zabrać się za robienie własnych cieni (mam zamiar je zresztą prasować i złożyć swoją własną paletkę). Chwilowo jednak czas nie pozwalał.

Trzeba jednak pamiętać, że zaprezentowane tu kolory nie są cieniami, tylko MIKAMI, w związku z tym nie mogą być używane bez żadnego dodatku na oko, gdyż na pewno szybko odpadną. Można ich używać do robienia podkładów, błyszczyków, cieni, bronzerów, szminek, lakierów do paznokci, mydeł, świeczek, malowania i czego tam sobie jeszcze dusza zapragnie. Na stronie TKB Trading można też zakupić pigmenty matowe oraz wszystkie inne akcesoria niezbędne do wyrobu własnych kosmetyków. Przy każdej mice opis do czego można ją używać (np. niektóre nie mogą być używane na oczy, inne na usta itp.) oraz dokładny opis koloru, a nierzadko także swatch.

To co podoba mi się w TKB Trading to to, że na ich stronie znajduje się oficjalne oświadczenie o nietestowaniu niczego na zwierzętach z podpisem właściciela, które można sobie ściągnąć w formacie .PDF. Do tego konkurencyjne ceny i fenomenalny wybór. Jak na chwilę obecną - uwielbiam!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...