Mały bonus (znalezione na internecie) dla ukojenia nerwów ;)
Kilka fotek tego, co udało mi się upolować: (wiem, że tego na topie jest używanie słowa haul, ale jakoś wybitnie nie mogę go zdzierżyć. Może dlatego, że ten blog miał mi odrobinę pomóc czasami mieć więcej kontaktu z ludźmi i kulturą polską, a haul mnie tak okropnie, tak strasznie gryzie w oczy. Oczywiście można się czepiać, że na przykład design mnie już tak nie gryzie, ale co poradzić - jam tylko człowiek ;):
Na początek krem do twarzy:
Tak wygląda opakowanie:
A tak skład:
A to mój krem do rąk (nawet udało mi się dorwać zapach grantu):
Opakowanie:
I skład:
Ceny produktów były śmiesznie niskie na promocji (jak już wspominałam, 3,50$ zamiast 12,50$ i 7$ zamiast 27$ czy jakoś tak), a ja od dawna chciałam wypróbowac coś tej firmy. Weleda i inne niemieckie marki są jednak w Stanach droższe niż w Europie i zdecydowanie nie chciałam ich kupować za oferowaną cenę, tym bardziej, że dużą pojemnością to one nie grzeszą. Ale przy takich cenach to... czemu nie. Pierwsze wrażenia nie są jednak u mnie przepojone euforią: zapachów nie mogę uznać za wybitnie udane. No cóż, mam nadzieję, że działanie wynagrodzi mi moje rozczarowanie w tej kwestii ;) Co uważam za bardzo udane u tej marki to projekty ich opakowań. Kolory są ładne, przykuwające uwagę, aż zmuszają mnie do myślenia łagodna pielęgnacja. Opakowanie różanego kremu ma bardzo ładny odcień różu (którego de facto jako koloru nie lubię, ale tu mi się bardzo podoba). Tak więc projekty kartoników - super, może samych tubek odrobinę mniej,a le i tak na plus.
Od pewnego czasu cierpię na chroniczny sydrom wyprzedaży. Nie to, żeby to było coś niebezpiecznego, nie jestem uzależniona ani nie mam fioła na tym punkcie, ale niepokojące jest to, że mam wrażenie, że od tego oszczędzam pieniądze Sydrom ten pojawił się od niedawna, mniej więcej od czasu kiedy zaczęłam żyć na własnym (no i męża, ale bez ciagnięcia z czyjegoś portfela) garnuszku, a spotęgował się zdecydowanie tu, w Stanach. Bo w stanach wyprzedaż czy też obniżka jest naturalnym stanem rzeczy i jak nie ta, to będzie inna.
Co mnie zastanawia to to niewyjaśnione uczucie euforii po dokonaniu zakupu na wyprzedaży Prawda jest jednak taka, że stan ten wcale nie musi utrzymywać się na długo - i zazwyczaj utrzymuje się do zobaczenia stanu portfela ;)
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
skąd ja znam syndrom "oszczędności promocyjnej", eh ;) jak tylko widzę okazję do kupna czegoś (niestety raczej nie w sklepie, w przeciwieństwie do USA, w Polsce brak promocji to stan permanentny, promocja to z reguły cena teoretycznie nieco mniej tragiczna dla portfela) najczęściej w Intenrecie, na Allegro, Ebay albo stronach zagranicznych, to widzę w tym taki potencjał, że nie myślę :D
ReplyDeletea co do haulu - sformułowanie też wybitnie mnie drażni ;]
Mnie słowa "haul" i "outfit" diabelnie drażnią. Podobnie jak "bronzer"- jak słyszę puder bronzujący to otwierają mi się wszystkie noże w kieszeni. Co to za kolor- bronzowy?
ReplyDeleteNie znam tej firmy...
A wyprzedażowym potworkiem jestem od dawna- ten obrazek na samym początku notki dobrze oddaje naturę wielu z nas.
"Jak to niepotrzebne- przecież było przecenione" moje hasło życiowe ;)
ReplyDeleteA tych hamerykańskich przecen jak niczego innego zazdroszczę ;)
Fajne składowo to kremy :)
A ja też nie znoszę słowa haul, czy nie można po prostu napisać "zakupy"? ;)
@ Praleczko: widzę, że nie jestem odosobniona w mojej tendencji do myślenia o promocjach w kategorii oszczędności? :D Uśmiałam się ze sformułowania "promocja to z reguły cena teoretycznie nieco mniej tragiczna dla portfela" - ale tu niestety masz rację, tak właśnie jest.
ReplyDelete@ Zoilo: ja mam do bronzera stosunek nieokreślony, bo pojęcia nie mam co z fantem braku słowa w języku polskim zrobić. No faktem jest, że w angielskim ten produkt nazywa się bronzerem. Natomiast puder bronzujący - całkowicie się z Tobą zgadzam, brzmi tak egzotycznie, prawda? :D Jakby kolory brązowy i "bronzowy" były wyznacznikiem statusu społecznego - "bronzowy" pachnie luksusem, brązowy jest dla ogółu :D
@ Kotwilku, przeceny to jest jedna z tych rzeczy, które pomogły mi przezwyciężyć szok kulturowy w USA ;) No bo tak na początku emigracja to jednak jest bardzo ciężkie przeżycie, więc próbowałam znaleźć coś pozytywnego... no i znalazłam ;)
Jak ja widze napis |"sale" albo "wyprzedaż" to zaczynam się trząść :D Kurcze w sumie to spory problem, no chyba ze nie nosi sie ze soba kasy ani karty, jak dobiegam do domu, to zawsze mi juz przechodzi chęc zakupu :)
ReplyDeleteNo ja niestety mam zawsze przy sobie kartę kredytową ;) Jedynym zaporem bezpieczeństwa jest fakt, że to nasza wspólna karta kredytowa (moja i męża, bo jak przyjechałam do Stanów to nie miałam wg nich tutaj zdolności kredytowej, dopiero ją wyrabiam), więc zanim coś kupię to i tak muszę go przekonać, że to jest niezbędne ;) Ale wiesz, tu wyprzedaże są naprawdę ogromne, czasami aż szkoda nie kupić czegoś za 1/4 ceny.
ReplyDeleteaaaa nie lubię i tez mnie wkurza haul, czyli ze co:/
ReplyDeletebra