Monday, October 8, 2012

Mania olejowania

Na początek to ja się Wam muszę porządnie wyżalić, aka wyjojczeć.  Mam nadzieję, że się nie narażę niektórym z Was, ale jakoś tak czuję, że chcę zabrać głos w debacie pt. moda.

Im więcej siedzę w temacie, tym bardziej czuję, że zaczynam mody, jako zjawiska społecznego, nie cierpieć.  Określenie fashionistka doprowadza mnie do śmiechu - a cóż to za cudak? Określenie charakteru? Negatywne czy pozytywne? Toż to rzeczownik, proszę was, - to jak jest? Jestem Polką, jestem emigrantką, jestem fashionistką?  Chodząc po różnych blogach też nie zawsze wiem jak mam się ustosunkować do panującego w blogosferze/necie pojęcie mody.  Pal to licho jak chodzi o zabawę ubraniami i kombinowanie stroju, ale jak słyszę, że coś jest wiocha/tandeta/kicz, to mnie trzepie.  Najgorsze jest jednak określenie "moda jak z bazaru".  Powiem szczerze, że śmiać mi się chce, bo od kiedy zarabiam w USA to stać mnie na modne marki typu Ralph Lauren, Tommy Hilfiger, Guess, Pierre Cardin, Anne Klein, Calvin Klein, Donna Karan, Maggy London czy inne, nawet droższe,  i równie dobrze mogłabym określić te wszystkie krzyczące jak to w Polsce panuje moda bazarowa tym samym hasłem - ubrania jak z bazaru, jeśli się je porówna do kosztownych ciuchów z butiku.  Ktoś ma zabawę z ciuchami - fajnie, ale żeby robić z tego kwestię życia lub śmierci, pochodzenia ( "a bo to takie wiejskie"), statusu społecznego ("zajeżdża taniochą i tandetą") to już chyba lekkie przegięcie.  Pomijam fakt jak widzę takie babeczki co to wszystkich zjeżdżają, a same nie widzą, że coś im nie pasuje, ale jest modne - to trzeba nosić!, to wywracam oczami.  Nie każdemu pasują rurki i nie każdy dobrze wygląda w botkach, color (pisownia amerykańska, celowo nie piszę colour) blocking czasami wygląda ok, ale w niektórych sytuacjach nie pasuje. Itd itp.  Trochę dystansu do siebie, świecie modowy!  Posiadanie własnego stylu, wyrażanie własnego charakteru w sposobie ubierania - nie ma w tym nic złego, niech Wam wyjdzie na zdrowie.  Ale wywyższanie się nad innymi, bo ktoś jest modny - jaka to zasługa i jaka to cnota, to "fashionistkowanie"?

No dobra, wygadałam się ;) Teraz pora na na tematy kosmetyczne, bo dawno już o tym nic nie było.  Dziś o mojej (nie znów tak) nowej miłości do olejków.  Jak zapewne wiecie, na blogach kosmetycznych wszelakiej maści od dawna głośno o olejkach przeróżnych firm, o różnym bukiecie zapachów, składów i przeznaczeniu.  Kto śledzi mnie od czasu, kiedy blog był bardziej żywotny ;), ten wie, że Linus i balsamy/masła do ciała nie pałają do siebie zbyt ciepłymi uczuciami i w linusowym sercu zdecydowanie znajduje się miejsce na jakiś inny specyfik do pielęgnacji skóry.  A że kosmetykami wielofunkcyjnymi, skórno-włosowymi, wzgardzić się nie da... Stąd uwaga linusowa skierowana została na oleje.

Temat nie jest mi całkowicie nowy.  W swojej kolekcji posiadałam już olej kokosowy (2 różnych firm) , migdałowy (także 2 różnych), rycynowy i olej z pestek malin ( skombinowane z przeróżnymi olejkami eterycznymi, a także zmieszane same z sobą).  W moje łapki wpadła też jaśminowa Amla, której zapach na włosach oczarował mnie na wiele ładnych tygodni.  Niestety, pomimo długiego używania, bardzo ciężko mi wyrobić sobie zdanie na temat różnych olei, wybrać faworytów i jednoznacznie ocenić: to pomaga, a to nie.  Ponieważ nie obdarzyłam żadnego z olei płomiennymi uczuciami, postanowiłam, że... no cóż, że warto może uzbroić się w kilka innych olejków, a nuż któryś z nich okaże się ideałem?  Oczywiście, jak to Linus, wpadłam w szpony promocji i wyprzedaży, w związku z czym za połowę ceny zakupiłam kilka różnych rodzai olejków.  Na początku chodziło mi przede wszystkim o włosy - przez jakiś czyas zdecydowanie za mało o nie dbałam i wiedziałam, że pora intensywnie zabrać się za maski, odżywki i olejowanie.  Z myślą o włosach najpierw "popełniłam" zakupy włosowe podczas mojej wizyty w TJ Maxxie. 


Serum do włosów oparte na olejkach?  Muszę powiedzieć, że wyglądało zachęcająco.  Chwilowo mam dość bawienia się w mieszanie olei i czytanie co dobre dla jakiego typu włosów - po prostu nie starcza mi na to czasu.  Wiem wiem, pewnie wyszłabym na tym lepiej i miałabym bardziej naturalny skład... No ale znając mnie, to i tak nie potrafiłabym użyć specyfików w przepisanym czasie, więc trochę konserwantów to akurat mnie się pewno przyda... 

Skład możecie przeczytać sobie na zdjęciu poniżej.  Po lewej stronie znak króliczka i zapewnienie, że firma nie testuje na zwierzętach ( tak wiem, lista to to nie jest... ale zawsze to większa szansa, że faktycznie są, jak się deklarują, cf). 


Kolejnym olejkiem, na który napadłam w sklepie, był olejek do włosów w sprayu.  Doszłam do wnioksu, że to po prostu najlepsze, najwygodniejsze wyjście, przynajmniej na razie, jak dbać o moje włosy mogę w zasadzie tylko w biegu.  Pierwszym produktem tego typu był ten oto specyfik:




Podobał mi się pomysł mgiełki do włosów, gdyż dał mi nadzieję, że być może, dzięki odpowiedniej końcówce, nie przeciążę sobie włosów olejami (ileż to razy napaćkałam się tak, że nawet szampon nie mógł sobie poradzić z tym... Wciąż mam nadzieję, że to jest dobre rozwiązanie dla osób jak ja, olejujące "od serca").

Także możecie przybliżyć sobie skład (bo całoście to niestety nie widać :/) :


Ale, ale, tu moja przygoda się oczywiście nie kończy, ponieważ jak Linus wpadnie w manię testowania, to już wpadnie... Któregoś dnia wybrałam się na zakupy do supermarketu i wpadłam na 50% wyprzedaż produktów firmy J.R. Watkins.  Olejki Watkinsa chciałam wypróbować już jakiś czas temu, ale jakoś ciągle było coś - a to wydawały mi się za drogie, a to miałam inne rzeczy do kupienia na liście, a to mąż kręcił nosem (olej do ciała? Będziemy mieli steki z Linusa czy jak?? :D) i inne takie. Oto co udało mi się upolować:


Cytrynowy olejek do ciała i kąpieli. 

Skład: grapeseed oil, macadamia ternifolia seed oil, apricot kernel oil, avocado oil, lemon peel oil, safflower seed oil, aloe barbadensis leaf extract, tocopheryl acetate. 

Brzmi interesująco i pachnie zabójczo.

Kolejne 2 olejki są wynikiem mojego niezdecydowania odnośnie zapachu.  Po przyniesieniu do domu myślę, że moim ulubieńcem został grapefruit, ale olej kokosowy i miód także nie brzmi strasznie ;) Oba to olejki do ciała w sprayu, a oto ich skład: 

apricot kernel oil, isopropyl myristate, 100% natural fragrance, tacopherol



A tu jeszcze cała Watkinsowa rodzinka:



Czekam na opowieści o waszych doświadczeniach z olejkami, zwłaszcza próbami z nowymi firmami.  Wiem, że na rynku jest obecnie masa olei oraz mieszanek olei i, jak dotąd, nie spotkałam się z jednoznacznie negatywnymi opiniami na temat jakichkolwiek z nich.  Niektóre działają słabiej, inne macniej, niektóre pięknie pachną, inne po prostu śmierdzą... ale jednak nikt nie mówi, że ich działanie to kompletna bzdura.  Domyślam się jednak, że na konkretne efekty to jednak trzeba trochę poczekać, szczególnie na włosach - no a mi, niestety, często brak cierpliwości.  Pomagają mi zapachy, za którymi przapadam - mam nadzieję, że będzie tak i w tym wypadku. 

Monday, September 17, 2012

Andalou Naturals, plotki plus Wendy

Ten ciągły, nieopuszczający mnie brak czasu. Oczywiście z zamiarem napisania nowej notki noszę się od dawna, ale ciągle coś staje mi na drodze. Brak chwili wytchnienia, obowiązki domowe, próba wetknięcia 4 przygotowanych domowych posiłków, ale też brak odpowiedniego światła do zdjęć albo coś, co nagle wyskakuje i musi być załatwione już, teraz, natychmiast.

Więc tak ogólnie to u mnie nastąpiła w ostatnim czasie masa zmian. Już nie mieszkam w wielkim Los Angles, miejscu gdzie można dostać wszystko o każdek porze dnia i nocy i z każdego zakątka świata. Powiem Wam jednak, że pokochałam Dakotę Południową, gdzie obecnie rezyduję. Czuję, że jest znacznie bliżej domu - nawet w powietrzu wyczuwam znajomy zapach lasów iglastych. Poza tym mówcie sobie co chcecie, ale tęskniłam za porami roku. Jesień, jakże się cieszę, że znów będę mogła podziwiać zmieniające kolory liście w jesiennym płaszczyk!

Kolejna nowość to taka, że nie jestem już osobą bezrobotną. Wprost przeciwnie - chwilowo mam dwie prace, ale o tym nie chce mi się  nawet myśleć, co dopiero pisać. Jednak ma to określony wpływ na mój tryb życia, w tym także na mój system i styl zakupów. Po pierwsze, nie mam szybkiego i łatwego dostępu do każdej firmy i nowości kosmetycznej, jaka mi się zamarzy. Problemem jest znalezienie wielu moich ulubionych marek cf. Często też nie mam czasu na szukanie godzinami po necie polityki każdej konkretnej firmy, która twierdzi, że jest cruelty - free, co często ma taki efekt, że muszę pójść na kompromis sama z sobą i kupować niektóre kosmetyki wedle zasady - nie należy do wielkiego koncernu, jest firmą promującą się jako nietestująca na zwierzętach i naturalną, miejmy nadzieję, że naprawdę jest.

Głównym miejscem, w którym obecnie zaopatruję się w moje kosmetyki, jest obecnie lokalny TJ Maxx. Właśnie tak odkryłam też firmę Andalou Naturals. (Możecie mi wierzyć, że oryginalna, amerykańska wersja TK Maxx, TJ Maxx właśnie, jest zdecydowanie tańsza i znacznie bardziej interesująca od jej europejskiego odpowiednika. Zdecydowanie nie byłam pod wrażeniem naszego wrocławskiego TK Maxxa podczas wizyty w Polsce.)





Na całe szczęście Andalou Naturals posiada znaczek The Leaping Bunny, co oszczędziło mi sporo problemu z próbami wykombinowania czy jest to firma ok czy nie. W swoim posiadaniu mam też wersję sunflower & citrus, ale nie miałam okazji jej jeszcze wypróbować ani zrobić jej zdjęcia. Szamponu używam już co najmniej od 2 tygodnie, ale jakoś wciąż nie mogę wyrobić sobie o nim ostatecznego zdania. 340 ml kosztowało mnie 5.99$, oryginalna cena to 10$. Szampon nie zawiera sylikonów. Cudownie pachnie, używanie go to czysty koncert zmysłów, dobrze się pieni i jest bardzo wydajny. Natomiast usztywnia moje włosy (co mi zazwyczaj nie przeszkadza, ale obecnie jestem w fazie szukania sensownej odżywki i mam pewne problemy z jej znalezieniem) i ostatnio nie poradził sobie ze zmyciem mieszanki olei. Myślę, że do czasu wykończenia całej buteleczki zdążę sobie o nim wyrobić opinię.

Teraz czas na mały offtop. Nie wiem czy kiedykolwiek się do tego przyznałam, ale mam kompletnego, niewytłumaczalnego świra na punkcie szalików. Moja fascynacja szalikami zaczęła się 3 lata temu i miałam nadzieję, że minie tak szybko, jak nagle się pojawiła. Na próżno, mania szalikowa prześladuje mój portfel (i mojego małża ;) do dziś. Ostatnio zebrałam się w sobie i przeliczyłam moją kolekcję... przyznaję się oficjalnie, że doszłam do 54 sztuk.... Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie szaleję za torebkami jak inne dziewczyny oraz nie stosuję żadnych używek :D  Szaliki i apaszki noszę prawie codziennie, uważam, że są fantastycznym dodatkiem do każdego zestawu. Wszystkim zarażonym szalikowym maniactwem chciałabym zadedykować filmik
Wendy - mojego najnowszego guru w sprawach ubioru. Zobaczcie same - czy ta kobieta nie jest niesamowita?

 
 

 

Monday, August 20, 2012

Elfickie opowieści

Jak to już ostatnio wspomniałam, postanawiam poprawę w kwestii bloga. Prawdę mówiąc to tyle bym chciała Wam na blogu pokazać i nie ma czasu. Chciałabym opowiedzieć o nowym miejscu, które, z mojego punktu widzenia, jest znacznie bardziej europejskie i przypomina mi zapachem w powietrzu Polskę. Chciałabym opowiedzić Wam o perypetiach związanych z moją dietą i o tym jak z beztalencia kulinarnego powoli zmieniłam się w uznaną odtwórczynię kulinarnych rozkoszy, a także o wielu nowych kosmetycznych odkryciach oraz bubelkach w pięknych opakowaniach. No cóż, na dziś nadgryzam temat odkrycia :)

Elf. Tyle słyszałam już o tej firmie, ale jakoś nigdy nie chciało mi się nic zamawiać od nich przez internet. Jednak niedawno Elf (i to ich linia studio, ta lepszej jakości) pojawił się w sklepach sieci Target i jakoś tak to wyszło, że jak miałam zły dzień to akurat poprawiałam sobie humor na zakupach. W związku z tym łapczywie wpakowałam do koszyka dosłownie wszystko, co mi się spodobało. W koszyku, niewinnie się poszturchując, wylądowały więc: róż, pomadka w ołówku, kremowy eyeliner, 2 cienie w kremie i takie cudeńko sztyft róż, cień i pomadka w 1. (Innym razem wylądował tam też zestaw cieni z dołączoną kredką do powiek, ale to już inna historia).

No więc dziś o cieniach w kremie.


Na zdjęciu cień o wdzięcznej nazwie candlelight. Cień jest bardzo jasny i delikatny, dlatego dobrze nadaje się do rozświetlania łuku brwiowego i kącików oczu po nieprzespanej nocy ;) Kolor i nasycenie (bądź w tym wypadku - jego brak) możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej:


Zdjęcie robione w pełnym słońcu, w związku z czym kolor wygląda na bardziej wyblakły niż jest, ale mam nadzieję, że dał Wam pewne rozeznanie. A tutaj jeszcze kolejny cień, tym razem dawn:


Ta sama historia, co powyżej - zdjęcie wykonane w pełnym słońcu, w związku z czym kolor wydaje się nieco bardziej wyblakły. I jeszcze swatch na dłoni:



Co myślę? Myślę, że absolutnie kocham te cienie! Trzask, prask, nakładam na całe oko, pomaziam czymś ciemniejszym w zaglębieniu powieki i makijaż gotowy - oszczędność czasu to jakieś 50%. Cienie fantastycznie sprawdzają się też jako baza pod inne cienie - wszystko się elegancko trzyma i nie blaknie. Nie zaobserwowałam rolowania się cieni, ani osadzania się w załamaniu powieki (niestety zaobserwowałam to w przypadku wielofukncyjnego sztyftu, ale o tym kiedyś indziej), ale jeszcze będę je obserwować. Kolory pasujące każdemu, naprawdę żałuję, że w Targecie jest ich dostępnych tylko kilka, z miłą chęcią sięgnęłabym po inne wersje kolorystyczne. Cena - 3$, czyli taniej niż przesyłka pocztowa z innych firm. Jak dla mnie nie ma na co narzekać. Oczywiście, żeby nie było tak różowo, to dodam, że cienie mają swoje wady:
- kolory dość delikatne, nie każdy polubi
- kolor delikatny, ale wykończenie już takie dość metaliczne, też nie każdemu podpasuje (ale ja normalnie nie lubię takich wykończeń, a mi nie przeszkadza, więc dramatu być nie powinno)
- słoiczek ładny, ale do bani (ile ja mam zabawy jak próbuję w niego wepchać palucha zakończonego normalnej długości paznokciem :>)
- dołączony do cienia pędzelek mnie tylko rozśmieszył

Z wszystkimi tymi wadami i tak polecam. Opakowanie to tylko opakowanie, z dołączonymi do kosmetyków pędzelkami w zasadzie zawsze jest problem, a delikatny kolor może być z łatwością uznany za zaletę ;)

**********

Update dotyczący diety:

Jak wiecie, Kochani moi, ostatnim razem jak zawitałam na bloga (no, może przedostatnim), dużo było mowy o diecie, gotowaniu, zdrowym żywieniu itd. Chciałabym Was zapewnić, że się na tym polu nie poddałam. Co prawda odchudzam się bardzo powoli, nie mam znacznego upadku wagi, jednak bardzo mnie to cieszy - są widoki na zmianę generalnie sposobu odżywiania i utrzymanie nowej, lżejszej wagi. Obecnie waga wskazuje ok. 2,5 - 3 kg mniej od czasu mojej poprzedniej notki. Zaczęłam także wchodzić w spodnie, z którymi miałam już niemało problemu. W dalszym ciągu jednak nie dopinam się w spodnie, które kupiłam zaraz po przylocie do Stanów, w związku z tym jest to mój kolejny cel. Kilka uwag:

- zawsze jem 4 posiłki dziennie, nawet jeśli ostatni jest bardzo późno, około 21-22. Raz odmówiłam sobie jedzenia, bo chciałam być taka odpowiedzialna i nie mogłam z głodu spać. Wkurzona na maksa i zmęczona do granic, wstałam w końcu o 3 nad ranem, odgrzałam sobie zupę... i po 15 min od jej zjedzenia spałam jak dziecko.

- Zawsze staram się dodawać do każdego posiłku tłuszcze roślinne według wskazań książki.

- Jeśli któregoś dnia czuję, że już nie mogę patrzeć na jedzenie zgodnie z dietą Flat Belly - robię przerwę. Nic na siłę. Szukam wtedy przepisów z innych książek i pilnuję, żeby mieściły się w granicach 400 kcal. Jak czuję, że jestem w stanie wkrócić do przepisów Flat Belly, to to robię.

- Jeśli mam 1 dzień grzeszenia, nie przejmuję się. Naprawdę się nie przejmuję, ponieważ generalnie dużo się ruszam i wiem, że nic wielkiego się nie stało. Kontynuuję dietę następnego dnia, ewentualnie 2 dni później. Najważniejsze to się nie zrazić.

- Jem słodkie. Sama piekę muffiny albo ciasteczka i pilnuję ilości kcal. Zawsze staram się, żeby były w nich orzechy bądź inne zalecane tłuszcze i jak najwięcej składników odżywczych. Czekoladowo- pomarańczowe muffiny z książki to jest po prostu HIT. Ale od czasu diety wypróbowałam już chyba z 10 różnych przepisów. Dzięki temu w zasadzie w ogóle się na diecie nie męczę.

- Dużo się ruszam, ale niewiele ćwiczę. Staram się wplatać ruch w codziennie życie - spacer z przystanku, spacer z rana, ruszanie się w pracy (akurat mam tymczasowo pracę, w której nie siedzę za biurkiem, więc sprzyja chudnięciu). Moim zdaniem jest to optymalne rozwiązanie.


A Wy? Jakieś przemyślenia, postępy, zastoje?

Thursday, August 16, 2012

Paczka z Polski



Z góry przepraszam za jakość zdjęcia, ale od czasu przeprowadzki kompletnie nie moge znaleźć odpowiedniego miejsca i światla. Patrzę na to kiedy udało mi się ostatnim razem zamieścić notkę na blogu i wierzyć mi siś nie chce. Oj, zaniedbałam bloga, zaniedbałam. Powodów mojej nieobecności było kilka, głównie jednak brak czasu i bycie bardzo zapracowaną.

Z dumą mogę powiedzieć już w czasie przeszłym, że przeszłam jedną z największych faz zwątpieniowych dotyczących nietestowanych kosmetyków (z powodu firm sprzedających kosmetyki w Chinach) i chyba wyszłam z tego mocniejsza, stapająca mocniej po ziemi. Jakiś czas przed ogłoszeniem Estee Lauder o sprzedawaniu na rynku chińskim dostałam kilka prezentów ich marek (Smashbox, Tommy Hilfiger, sama Estee Lauder) i początkowo przyjąłam z ciężkim sercem fakt, że wylądowały na czerwonej liście. Z czasem jednak zacząłam dostrzegać i dobre strony takiej sytuacji. Po pierwsze, miałam czas zaznajomić się z ich kosmetykami i muszę powiedzieć, ze mój zachwyt Estee Lauder systematycznie zmalał. Testowanie to jedna kwestia, ale stosunek ceny do jakości to jest kwestia zupełnie inna. Dlatego chciałabym wkrótce zamieścic notkę o tak zwanych kosmetykach z wyższej półki, które czasami niestety żerują głównie na reklamie i milionach dolarów wpakowanych w ładne modelki, a które poza pięknymi opakowaniami wcale nie mają tak wiele do zaoferowania. Druga rzecz to taka, że z pokorą wróciłam do kosmetyków mineralnych i odkrywam na nowo ich urok. Odkryłam także uroki kilku nowych firm, m.in. Andalou Naturals i Hydara Mar, dzięki ostatniej dostawy kosmetykowej w TJ Maxxie. Z pokorą wróciłam też do starego, dobrego i taniego Elfa, który ponownie zaskoczył mnie nowymi formułami i niesamowitą trwałością.  A teraz słów kilka o kosmetykach z Polski.

Jeśli chodzi o dwufazowy płyn do demakijażu z Bielendy, to od dawna poszukuję czegoś, co byłoby dobrym środkiem do zmywania wodoodpornego tuszu do rzęs i eyelinera, a byłoby mniej drogie od płynu do demakijażu z Urban Decay. Ba, wodoodpornego - szukam płynu do demakijażu, który poradziłby sobie chociaż zadowalająco z regularnym tuszem. Zobaczymy jak na dluższą metę poradzi sobie Bielenda, choć na chwilę obecną odczucia mam dość neutralne.
* Obecnie wykończyłam już opakowanie Bielendy i muszę powiedzieć, ze pozytywnie mnie zaskoczyła. Dobrze radziła sobie ze zmywaniem praktycznie wszystkiego, nie podrażniała oczu i byla łatwa w użyciu. Jedyne zastrzeżenia, jakie posiadam, to wydajność - bardzo szybko ją wykończyłam - i zostawianie delikatnie tłustej powłoczki na oczach po użyciu (jednak tragedii nie ma, to jej jestem w stanie wybaczyć). Ogólnie - polecam.

Pozostałe kosmetyki ciągle testuję. Jedyne, co mogę napisać już teraz, to oszałamiające zapachy. Masełka Organique oferują niesamowitą gamę zapachów, używanie ich to czysta przyjemność. Dla wszystkich zastanawiąjacych się nad polityką testowania Organique - według mojej najlepszej wiedzy firma ma czyste sumienie. Niestety, nie ma ich na żadnej oficjalnej liście, dlatego nie mogę tego stwierdzić ze 100-procentową pewnoscią, ale tak naprawdę nawet bycie na liście nie gwarantuje prawdziwości składanych przez firmę oświadczeń (patrz Avon), w związku z tym zawsze pozostaje ten margines niepewności. Mimo wszystko, 95% pewności musi mi na razie wystarczyć :)

A tu maly bonus z mojej udokumentowanej zdjęciami przeprowadzki:






Wednesday, June 27, 2012

Kosmetycznie, dietetycznie




Witam wszystkich, wciąż śledzących mojego bloga :*

Kochani, jak sami wiecie, ostatnio w kręgach CF nastroje bywały różne. nawet i mnie się udzielił powszechny niepokó i pytanie krążące niejako w powietrzu pt. Co dalej?

Sprawa wygląda tak,  że nic dalej. Moje zdanie na temat testowania kosmetyków ma zwierzętach się nie zmieniło, więc idę po rozum do głowy i powracam w znów optymistycznym humorze. Przyznam szczerze, że trochę mnie ostatnie tygodnie zmaltretowały; jak nie problemy w domu, to problemy z pracą, jak problemy z pracą, to problemy pieniężne, jak problemy pieniężne - to problemy z rodziną. Ale szczerze? Będzie dobrze, tego nauczyła mnie at,osfera w Stanach. Kocham tę mentalność! Co by się nie działo, to się w końcu przecież poukłada, trzeba tylko się nie załamywać.

Kiedy nie pisałam bloga, dokonałam zaskakującego odkrycia,  że wciąż przybywa mi czytelników. Jest to o tyle właściwie zaskakujące, że obecnie blogi pisze masa dziewczyn, które codziennie dodają notki, bardzo często robią rozdania i  łatwo się znudzić blogami, które tego nie robią. Tym bardziej Wam dziękuję za uwagę. Przy okazji odkryłam,  ze wiele z Was prowadzi lub zaczyna prowadzić własme blogi, na których wspominacie o testowaniu na zwierzętach - super, kibicuję Wam z całego serca.

Żeby zupełnie nie zbaczać z tematów kosmetycznych, to Wam powiem, że znów zaczęłam rozglądać się po mniejszych firmach kosmetycznych... i nie jest źle. W ogóle nie jest źle, zwłaszcza, że sporo takich firm nie testuje. Tak samo, jak nie testuje większość polskich firm. Z pewną pokorą wróciłam też do firm mineralnych.

Earth Science jest firmą naturalną, niezbyt tanią, ale nieprzyprawiającą cenami o palpitacje serca, interesującą. Oczywiście, jak przystało na firmę pojawiającą się tym blogu, nie testują swoich kosmetyków na zwierzętach. Na zdjęciu powyżej znajduje się ich maska do włosów olive&avocado. Jest to maska nad maskami, jedna z niewielu, które stawia moje kłaki na nogi nawet jak prawie spalę sobie włosy.... :> (Nie pytajcie o szczegóły, mały wypadek przy domowym farbowaniu.... :>) Ja widzę różnicę w kondycji włosów już po 3 użyciach, aczkolwiek ostatnim razem konieczne było potrzymanie jej na moim blondyńskim łbie aż godzinę :> No w każdym razie ja polecam wypróbować. Jak mnie na moją głupotę pomogła, to i Wam musi pomóc, rady nie ma ;) Maseczka jest dość przyjemna w aplikacji i ma bardzo delikatny zapach. Nie zawiera też parabenów.

Dziś notka nieco pomieszana, kosmetykowo - dietowa, z naciskiem na dietowa. Nie wiem jak Wy, ale Linusiątko to ma niestety taką przywarę, że jak ma dołek to zaczyna wcinać masowo jak małe prosiątko i to zazwyczaj wiele rzeczy, które mu wpadnie w łapki. Zwłaszcza rzeczy, które nie powinny być uważane za zjadliwe :> Na efekty takiego stanu co prawda nie musiało zbyt długo czekać, ale na łocy przejrzało dopiero jak próbowało udokumentować fotograficznie podróż przez kilka Stanów z Kalifornii do Midwest. Ło matko, to naprawdę JA? No więc - dieta. Tym razem nieco bardziej zaplanowana niż poprzednim razem. W ruch poszły znów moje ukochane książki z serii Flat Belly Diet (o których wspominałam w tej notce - KLIK!) i jeszcze raz stwierdzam to samo - ta dieta jest absolutnie cudowna, rewelacyjna i w ogóle niezastąpiona. Przede wszystkim - działa i to dobrze działa, jest zdrowa, jest sensowna i można ją stosować całe życie, bo jest po prostu zdrowszym sposobem odżywiania się. Ponieważ zwróciłam uwagę na to, że sporo z Was interesuje się dietami i sposobem na zdrowe odżywianie, chciałabym przytoczyć Wam kilka uwag, które mi się nazbierały po naprawdę milionie wypróbowanych diet (teraz myślę, że wiele razy moja potrzeba pójścia na dietę była kompletnie wyssana z palca jakąś bzdurną wymarzoną wagą :>)

Rady dotyczące sensownej  i skutecznej diety wg Linusiaczka:

a)  dieta musi być nie tylko urozmaicona, ale i różnorodna. Przez różnorodność rozumiem nie tylko dietę zbilansowaną, ale też eksperymentowanie z różnymi kuchniami świata (u mnie sprawdziło się świetnie). O dziwo, ja po kilku tygodniach na takiej diecie nie czuję tęsknoty za śmieciowym czy nawet wysokokalorycznym jedzeniem. Osobom szukającym interesujących książek kucharskich polecam skierować swoje oczy na zagraniczne strony typu ebay.com czy amazon.com. Szczególnie polecam to wegetarianom i weganom - wybór wegetariańskich ksiązek kucharskich w Polsce jest, jak dla mnie, po prostu zatrważający. Natomiast amazon aż roi się od ciekawych książek kucharskich tego typu.

Moje ostatnie odkrycia kulinarne (ogólne, niewegetariańskie) to:



Zawiera 500 przepisów dietetycznych, które są pyszne i po prostu trudno uwierzyć, że niskokaloryczne. Wśród nich przepisy na wypieki (np. jagodowo cytrynowe muffiny!), kanapki, zupy, sałatki, przystawki, dania bezmięsne i mięsne.

Oraz:

Zbiór przepisów z całego świata.


Do znalezienia przepisy afrykańskie, chińskie, japońskie, indonezyjskie, tajskie, hinduskie, bliskowschodnie, marokańskie, włoskie, hiszpańskie, francuskie, północnoamerykańskie, karaibskie, meksykańskie i kreolskie. Ślinka cieknie, co? :)

Obecnie leci do mnie wietnamska książka kucharska - potrawy wietnamskie to moje ostatnie odkrycie dzięki cudowniej (i taniej) knajpce w LA. Powinna być już jutro - normalnie zacieram łapki!

Czemu tak naciskam na różnorodność? Żeby dieta kojarzyła się z nowyki smakami, żeby do posiłków dietetycznych podchodzić z wypiekami na twarzy, a nie ciągle się katować myślą: jestem na diecie, jestem na diecie, tego mi nie wolno, tego nie mogę... Wierzcie mi, przechodziłam przez różne fazy: nawet gotowałam specjalnie niesmaczne jedzenie, żeby nie chcieć zjeść za dużo :> Tfu tfu! Do dziś mnie też ciarki przechodzą na myśl o zupie kapuścianej :o Ale tak serio serio - to to nie działa, po prostu nie działa. Dieta, jak durnie by to nie brzmiało, musi sprawiać przyjemność.

b) Ruch. Z tym ruchem to jest tak, że.... ruch jest ważny, temu zaprzeczyć się nie da. Ruch jest zdrowy. Ale ruch musi być przyjemnością i musi być naturalnym dodatkiem. Sprzeciwiam się zapisywaniu się na 10 treningów z róznych dziedzin jeśli nie jest to wasz typowy styl życia. Na diecie ruchu powinno być więcej, ale być tak rozplanowany, żeby można było kontynuować ćwiczenia bez nerwów i bez zbytniego obciążenia nawet i po skończonej diecie, czyli nawet jak spędzamy 10h w robocie czy w środku sesji. Dlatego też jak dla mnie półgodzinny rześki spacer (marszowym tempem) plus 10 min ćwiczeń z ciężarkami co 2 dzień (nie ja to wymyśliłam, to zalecenia Flat Belly Diet) brzmią jak plan możliwy do zrealizowania nawet jak nie będę miała prawie w ogóle czasu czy nawet (tfu tfu) ochoty.

c) Kalorie. Babki, nie głodzić się! Nie wierzyć w bzdury, że na diecie trzeba być głodnym, nie jeść nic słodkiego i wyeliminować całkowicie pewne rzeczy, to może prowadzić do zaburzeń. Zbyt małą ilością kalorii bardzo łatwo rozwalić sobie system trawienny (ta dam, zgadnijcie na czyich błędach Linus się tego nauczył? :> Prawie 2 lata zajęlo mi przywrócenie się do normalności, przez jakiś czas tyłam na naprawdę minimalnych porcjach jedzenia.) Nie róbcie tego sobie. Szczerze mówiąc, nie uważam, żeby można było zejść poniżej 1500 kcal i cieszyć się łatwością diety. (Oczywiście te uwagi nie tyczą się osób na diecie wegańskiej, szczególnie witariańskiej, ale te osoby to akurat rzadko szukają porad dotyczących zbędnych kalorii ;)

d) 4-5 posiłków dziennie - jak najbardziej ma sens. Nie doprowadzić się do napadów wilczego głodu.

e) Nie  iść na miasto ani do sklepu na głodnego! To się nigdy nie kończy dobrze. W razie wątpliwości dobrze jest mieć przy sobie coś zdrowego do przegryzania - osobiście polecam garść orzechów. (Ale garść, a nie 2 paczki ;)

f) Flat Belly Diet zaleca używanie do każdego posiłku tłuszczy roślinnych. Takimi tłuszczami są orzechy, pestki, oliwa z oliwek (bądź np olej z pestek winogron czy orzechów włoskich), ćwiartka awocado albo oliwki. Takim tłuszczem jest też gorzka czekolada. Oczywiście wszystko z umiarem - ilość orzechów w posiłku powinna się wahać między 2, a 4 łyżkami, ilość zalecanego avocado to ćwiartka, ilość czekolady to pewnie ok. 50 g. Jednak to wystarczy, żeby można było poczuć różnicę w poziomie głodu. Podkreślam jednak, że należy od czasu do czasu zjeśc coś słodkiego - oczywiście własnej roboty albo np własnie kawałek gorzkiej czekolady, żeby wiedzieć ile kcal się naprawdę zjada - żeby nie patrzeć maślanymi oczami na każdą pokusę w sklepie.

g) Nie wiem dlaczego to u licha działa, ale działa! Polecam Wam układać posiłki, które nie tylko smakują, ale także wyglądają apetycznie, najlepiej złożone z intensywnych kolorów - zielonych części warzyw, czerwonych i pomarańczowych warzyw oraz owoców, żółci niektórych zbóż. Ja nie wiem CZEMU, ale coś w tym jest.

Flat Belly Diet ma jedną zasadniczą wadę, a dla Was nawet dwie. Po pierwsze, zaleca przygotowywanie posiłków 4 razy dziennie. Może to być trochę czasochłonne i czasami trudno jest je sensownie rozplanować. Po drugie, książka opiera się na składnikach bardzo powszechnych w Ameryce, nie tak jednak łatwych do dostania (ani tanich) w Europie. Tak czy siak, jest to jedyna naprawdę skuteczna i sensowna dieta, którą z ręką na sercu mogłabym polecić każdemu.

Thursday, June 14, 2012

Halo?

Pragnę oświadczyć, że żyje i... no powiedzmy, że mam się dobrze. Przechodzę taką sobie fazę na zwątpienie, potęgowane systematycznie złymi wieściami na froncie nietestowania na zwierzętach. Powiem Wam, że zniechęca mnie to do przełamania tego blogowego marazmu i powrotu do blogowego świata. Co zaglądam na wątek o nietestowanych firmach to pojawiają się nowe wątpliwości - najlepsze jest to, że z każdej strony! Firmy próbują mi wcisnąć, że pomimo iż sprzedają kosmetyki na rynku chińskim to są firmami nietestującymi bo tak i koniec, ludzie niekiedy próbują mi wcisnąć że jakaś tam firma jest na pewno ok i oni za to ręczą (tylko dowodów brak, na listach nie ma a i sama firma milczy jak zaklęta), inni próbują mi wmówić, że testy na zwierzętach nie istnieją i jest to wymysł kilku internetowych świrów, ale na pytania o wytłumaczenia oczywiście nie odpowiadają. A mi ręce opadają i już nie wiem co mam komu odpowiadać. Albo czy w ogóle odpowiadać - bo po co?

Najpierw Avon, Mary Kay i Estee Lauder, później marki podległe Estee jak MAC czy Smashbox, Oriflame, a teraz Urban Decay. Niełatwo skupiać się na markach nietestujących w obliczu takich strat  (no ale się staram oczywiście).

Poza całym tym bałaganem przechodzę osobiste trzęsienie ziemi, przeprowadziłam się kolejny raz - i kolejny raz do innego stanu. Jak sobie pomyślę, że w ciągu ostatnich 4 lat mieszkałam na 2 różnych kontynentach, w 3 różnych państwach i w 3 różnych strefach klimatycznych to robi mi się z deka słabo. No w każdym razie oświadczam, że żyję, nie porzuciłam wcale na dobre blogowania ani używania kosmetyków CF i że niebawem powrócę. Mam nadzieję, że z lepszym nastawieniem i mniej bolącą głową. 

Wednesday, May 16, 2012

Ukręcanie własnych cieni - podejście pierwsze

.... i niezbyt udane ;) Chociaż ja osobiście nie narzekam, bo lubię cienie delikatne, których prawie nie widać.

Ale po kolei. Mówiłam Wam chyba w ostatniej notce, że łażąc po blogach daję się im inspirować. Hmm, w sumie to nie wiem czy to inspiracją należy nazwać czy po prostu brakiem własnego zdania, bo co rusz wpadam na nowy pomysł. Tak czy siak, ponieważ jestem stałą bywalczynią bloga Italiany (pozdrawiam Cię Italiano! :*), dałam się jej ostatnio nakręcić na własnoręcznie kręcone kosmetyki kolorowe. Tu jednak taki mały klops, ponieważ Italiana pokazywała nam jak kręcić własne  błyszczyki (od tego się zaczęło) i na te oto właśnie błyszczyki nabrałam dzikiej, zwierzęcej ochoty. Niestety fundusze nie pozwoliły mi na zakup wszystkiego, czego potrzebowałam do skombinowania jakiegoś fajnego błyszczyka, w związku z tym postanowiłam wreszcie zrobić użytek z posiadanych przeze mnie pigmentów firmy TKB Trading, o których pisałam TUTAJ. Od razu pragnę zaznaczyć, że w kwestii kręcenia zielona jestem jak mój szczypiorek na wiosnę, więc zabierałam się do tego bardzo niezdarnie i bardzo nieprofesjonalnie. Moim drugim wrogiem była wrodzona niecierpliwość i chroniczna, chorobliwa wręcz niechęć do odmierzania (nie pytajcie mnie skąd się to wzięło, jest to problem głęboko zakorzeniony w moim dzieciństwie..... :>)

Tak czy siak postanowiłam, że:

a) spróbuję z tymi cieniami własną, linusiaczkową metodą (czyli tzw. brakiem metody lub metodą 'bez ładu i składu na wariackich papierach' :D)

b) podzielę się z Wami wynikami, żeby nie było, że każdy kto zaczyna od razu robi rzeczy właściwie, dobrze i jest zadowolony z efektów :D




Tak mniej więcej wyszło. Nietrudno chyba zauważyć w jakich kolorach i odcieniach gustuję, prawda? :D



Zależało mi na kolorach jasnych, ciepłych, matowych bądź satynowych, ale nie aż tak błyszczących jak same miki. Do zrobienia cieni użyłam specjalnej bazy matowej do kupienia na stronie TKB Trading. Baza składa się z dwutlenku tytanu, białej miki i stearynianu magnezu. Duża paka takiej miki kosztuje 3$, czyli ok. 10 zł. Ogólnie baza jest super, ale zozjaśnia ciemne cienie, więc nie każdemu podpasuje.

A tu jeszcze kilka swatchy:

Cienie na bazie Kobo.

Czy jestem zadowolona z mojej pierwszej, własnoręcznie zrobionej serii? I tak i nie. Tak bardzo bałam się, żeby nie zrobić za ciemnych, zbyt napigmentowanych cieni, że chyba dodałam za dużo bazy do za małej ilości pigmentu. W sumie jestem zadowolona, bo bardzo chciałam wreszcie stworzyć kolekcję cieni niemetalicznych i delikatnych, odpowiednich do makijażu dziennego i do pracy. Jednak konsystencja cieni pozostawia trochę do życzenia, cienie niechętnie się mieszają i są dość toporne w aplikacji. Jeśli użyję ich jednak jako cieni rozświetlających po łuk brwiowy albo na całą ruchomą powiekę, a do zagłębienbia powieki użyję jakiś normalnych cieni to efekt jest taki, jaki chciałam: delikatny, dzienny, nadający mi świeży, nieprzesadzony wygląd. Ogólnie jestem zadowolona, ale nie mogę powiedzieć, żebym pobiła jakością cienie Stili albo Urban Decay, jeszcze muszę poświczyć :D

A Wy? Kręcicie coś? Macie jakieś doświadczenia bądź zabawne historyjki do opowiedzenia?

Sunday, May 13, 2012

W życiu piękne są tylko chwile - czyli Zakładam TAGA, nie ma żartów

Witam wszystkich :)
Ten post będzie kosmaty, zabałaganiony, flufaty i bez ładu i składu. Ten post ma na celu, między innymi, założenie TAGa.

Łażę ostatnio po blogach wszelkiej maści i daję samej sobie się tymże blogami zainspirować. Przez to wszystko zakupiłam kilka nowych olei i zaczęłam ponownie olejować włosy (wszystko wina Blond Hair Care, po zobaczeniu jej włosów na zdjęciu zapałałam do nich żywą miłością i postanowiłam czym prędzej wziąć się za moje blond kosmyki), zaczęłam trochę tworzyć własne cienie (Italiano! tu Ty jesteś winowajcą! - ona stale coś ukręca i miesza), doszłam do wniosku, że za mało piszę o testach na zwierzętach i akcjach przeciwko (poczciwa Pralka nie strzępi sobie języka na darmo), doszłam do wniosku, że czas wrócić do mojego stylu pisania sprzed emigracji, gdzie język lekki przenosił na kartkę papieru wszystkie myśli z lubością i łatwością (zakochałam się na amen w stylu pisania Olgi - wpadłam na jej bloga i wypaść nie mogę). Na koniec blog Mad Tea Party - źródło wszelkiego zła ;) i dzsiejszej notki. Bellablumchen pisze dosadnie, z sensem,, z ironią i z wielką spostrzegawczością. Notki zajeżdżają mi inteligentną babką na kilometr i dają wiele do myślenia. Ostatnio natknęłam się na jej notkę Lubię To! .... i postanowiłam założyć TAGa.

Z dedykacją dla Bella Blumchen. Jestem pewna, że coś podobnego już powstało, ale nie pamiętam, żeby mi się dokładnie takie coś rzuciło w oczy.



Zasady TAGa Lubię TO!:

1. Banerem jest wklejone zdjęcie.
2. Napisz kto Cię otagował.
3. Wypisz wszystkie drobne rzeczy, które przychodzą Ci do głowy, które lubisz, które czynią Cię szczęśliwą, te wszystkie drobnostki, dla których warto żyć. Szczególnie te najdrobniejsze i te, które wydają się zbyt banalne, by je wymienić, ale które poprawiają Ci humor.
4. Otaguj kilka osób.

No to zaczynamy. Lubię to!:

- fioletowoniebieski kolor (tzw. perrywinkle)
- jajecznicę
- zapach konwalii
- książki, których fabuła osadzona jest w Azji
- wielogodzinne pogaduchy z moją przyjaciółką
- planowanie nowych wycieczek (niekoniecznie same wycieczki :D)
- znajdowanie egzotycznych przepisów kulinarnych na necie
- uczenie się nowych języków i czytanie książek w tymże języku (na razie po angielsku i niemiecku, odrobinę po hiszpańsku)
- mój ogródek!
- białe wino do obiadu
- bawełniane sukienki
- ładne szpilki z niezawysokiem obcasem
- różowo-złote cienie do powiek
- fioletowe, niebieskie i seledynowe kredki :D
- sok ze świeżo wyciśniętach pomarańczy
- zapach granatu w kosmetykach
- czytanie interesujących blogów
- spacery
- własnoręcznie zrobioną ice tea
- lody orzechowe i malinowe
- egipską zupę z czerwonej soczewicy!
- sushi
- pustynię
- moje świnki morskie na kolanach
- śmiać się do łez w dobrym towarzystwie
- szaleć na parkiecie jak mam czas
- zgryźliwy humor
- zabawne notki
- dystans do samej siebie
- słońce
- umiarkowaną temperaturę
- robić porządek w szafie z ubraniami
- połączenie turkusu z szarością
- oglądanie jak małż gra na komputerze - on gra, a ja podziwiam grafikę :D

Niniejszym taguję:

1) Italianę 
2) W dobrym stylu eko
3) BloGosię ( a co, zbyt mało się znamy!)
4) Olgę (moje najnowsze odkrycie blogowe, mam wrażenie, że ona to coś odsmaruje z jajami ;)
5) Renię Kicię 
6) Sorbeta (downo już tu jej nie było, stękniłam się)
7) Zoilę ( a bo nigdy jej nie taguję wystarczająco często, a na pewno miałaby coś do dodania :P)

Tak wiem, że nie odpowiedziałam jeszcze na poprzedniego taga, ale naprawdę mam w planach! :D Wkrótce też czas na opublikowanie zdjęć zrobionych przeze mnie cieni. Na razie tylko zachmurzenie ni8e sprzyjało zdjęciom. Zapraszam Was wszytskie do skupienia się na tych wszystkich drobnostkach, które czynią życie takim pięknym :)

Friday, May 11, 2012

"Pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliście..."

Copyright (c) http://www.123rf.com 123RF Stock Photos


"Pamiętajcie o ogrodach 

Przecież stamtąd przyszliście 

W żar epoki użyczą wam chłodu 

Tylko drzewa, tylko liście 

Pamiętajcie o ogrodach 

Czy tak trudno być poetą 

W żar epoki nie użyczy wam chłodu 

Żaden schron, żaden beton 



Kroplą pamięci 

Nicią pajęczą 

Zapachem bzu 

Wiesz już na pewno 

Świeżością rzewną 

To właśnie tu 



Pamiętajcie o ogrodach... 



I dokąd uciec 

W za ciasnym bucie 

Gdy twardy bruk 

Są gdzieś daleko 

Przejrzyste rzeki 

I mamy XX wiek" 


Fragment wiersza Jonasza Kofty. 


Jakiś czas temu w notce Naturalna rewolucja, czyli zdrowie z prostych rozwiązań zwierzyłam się Wam z moich przemyśleń dotyczących tego co my robimy źle, jak źle traktujemy siebie i świat (no dobra, aż tak poetycko to nie było) i jakie ma to konsekwencje później także dla nas. Powiedziałam Wam też, że mam kilka postanowień spowodowanych falą złych myśli. 

Co się zmieniło? Wszystko i nic. Wszystko jest tak samo i wszystko jest inaczej. Coli nie tknęłam od kiedy zagryzłam pośladki ;) i sobie obiecałam, że z nami koniec. Zaczęłam się faktycznie lepiej odżywiać (generalnie, czasami wpadnę na jakiś durny pomysł i potem odchorowuję w nocy) i zaczęłam regularnie chodzić na długie spacery (co generalnie trudne w Kalifornii nie jest, pogoda sprzyja). 

Ale to nie wszytsko. Jako że namolnie szukam pracy i nic z tego szukania jak na razie nie wynikło (aaaaaaaa!), zmuszona byłam z małżem pod pachą przeprowadzić się do domu jego rodziny na czas znalezienia wreszcie czegoś sensownego. Ma to swe dobre jak i złe strony (ekhem, nietrudno zgadnąć), ale... No i to jest właśnie to ale. Mamy ogródek. Duży, ładny, zapuszczony. Oto co Linuś z małżolem w nim nawyprawiali ostatnimi czasy :) 

Pozwólcie, że Wam przedstawię:

Kolegę koperka (po prawej stronie Mięta, trzymają sie wiecznie razem ;)



Koleżankę Kolendrę (swoją drogą, bardzo popularną tutaj!):


Państwo Szczypiorkowie :)


Bazylia:


Majeranek trzyma się już całkiem nieźle:


Po prawej stronie rosną nam bakłażanki, a z tyłu, z fioletowymi kwiatkami, tajska odmiana bazylii.

Gwiazda sezonu, Papryczka Chilli! (Mamy też papryczkę jalapeno, paprykę czerwoną i pomarańczową)


Już kwitnące cukinie (powiem Wam szczerze. że prędkość ich wzrostu mnie przeraziła, z niczego wykluły nam się trzy giganty):


Jeżyna (widoczne już pierwsze dojrzewające owoce! Yay! sasasasasa :D)


Dystyngowane pomidorki :D Wśród odmian pomidorów mamy też cherry tomatoes (te malusie), pomidory zielone (uwielbiam smażone zielone pomidory - fried green tomatoes!) i tzw. tomatilllos - specjalność kuchni meksykańskiej. Zobaczymy co z tego wyniknie :)



A tu jeszcze cebulka z czosnkiem:


No dooobra, wiem, że nie każdy ma w sobie krew ogrodnika... no ale musiałam się pochwalić, musiałam. Najbardziej lubię gotować sobie coś i wyjść do ogródka po np. szczypiorek. Jednak warzywa prosto z ogrodu to zupełnie inna bajka. Taaaaa... życie bezrobotnego ;) Zaznaczam, że wszystko nam tak urosło w przeciągu 2 - 3 miesięcy. To dopiero było zdziwienie! (Dla mnie, dla nikogo innego tu). 

Pochwaliłam się. Dobra, przyznawać się, kto jeszcze coś hoduje? ;)

Monday, May 7, 2012

Relaks, relaks!

Nie wiem jak Wy, ale Linusiaczek lubi czasami odstawić myślenie o efektach pielęgnujących na półkę i czasami się po prostu trochę porelaksować. Zwłaszcza porelaksować w towarzystwie ładnie pachnących specyfików.



Peeling o zapachu pomarańczy z kokosem The Secret Soap Store to mój hit wyjazdu do Polski. Odpreża, relaksuje i nieziemsko pachnie. A takiego właśnie odprężenia po serii stresujących dni i trudnych decyzji potrzebowałam. Niestety nie pamiętam dokładnie kosztu, ale wydaje mi się, że to było w granicach 20 zł. Wydajność taka sobie, dość szybko go zużyłam, ale było warto. Czasami człowiek musi po prostu użyć czegoś dla czystej przyjemności. (Nie musi??) Co do efektu wyszczuplającego to go pominę litościwym milczeniem - po co, ja się pytam, firmy zamieszczają takie bajki na opakowaniach? (Swoją drogą była kiedyś taka bajka od braci Grimm o Trzech Pomarańczach mi się już coś kompletnie pomieszało ? ;)


Po otworzeniu opakowania oczom naszm ukazuje się taki oto widok. Brązowe elementy wyglądają na cząstki prawdziwej laski cynamonowej. Używanie produktu jest bardzo przyjemne: drobinki są dość duże, ale nie bardzo ostre i ładnie zmiękczają i wygładzają skórę, nie kalecząc jej przy tym.

Co prawda łatwo przyszło, łatwo poszło, bo zużyłam go w błyskawicznym tempie, ale i tak jest to mój zimowy poprawiacz humoru :) Swoją drogą, zabawnie myśleć o zimie jak się przebywa na pustyni (gdzie obecnie jestem), aż trudno sobie przypomnieć jakie to uczucie :D

Pozdrawiam Was spod drzewka Joshuego! :)

Thursday, May 3, 2012

Ulubione palety CF

Uwaga, obecnie (czerwiec 2015) Stila i Almay znajdują sie na liście firm testujących na zwierzętach (Peta)!

Zdaję sobie sprawę, że mieszkam w Stanach i inne kosmetyki są dla mnie dostępne - zarówno cenowo (amerykańskie kosmetyki kosztują tu ułamek tego, co w Europie), jak i ogólnie pod względem tego, że są w regularnej sprzedaży na sklepowych półkach. Ta notka nie ma na celu narobienie Wam smaka na którąkolwiek z palet, tylko pokazanie, że firm produkujących kosmetyki bez cierpień zwierząt jest wciąż dużo i wiele z nich ma naprawdę fantastyczne kosmetyki.

Chciałabym dziś podzielić się z Wami miłością do moich 3 palet nietestowanych na zwierzętach i napisać dlaczego są moimi ulubionymi.

1. Stila Dream in Full

Stila Dream in full color palette

Ta paleta jest najnowszą w mojej kolekcji, kupioną (jakże by inaczej) na promocji. Jest to paleta ze świątecznej edycji limitowanej. Od początku urzekła mnie swoim projektem, ale nie byłam do końca przekonana z powodu wielkości cieni. Dlatego nie byłam pewna czy warto ją kupić i zdecydowałam się na taki pazerny krok po zobaczeniu prawie 50% przeceny ;)

Paleta zawiera:
- 29 kolorów cieni
- 6 róży i 1 bronzer
- oprócz tego w zestawie był także wodoodporny kajal (kredka do oczu) w czarnym kolorze.





Pokochałam tę paletę miłością odwzajemnioną. Kolory są piękne i nadają się do noszenia na co dzień, chociaż oczawiście możliwym jest wymalowanie czegoś na wieczór. Ładnie się ze sobą lączą, podobno łatwo je też dobrać z odpowiednim różem (trzeba iść po odpowiednich 'płatkach' palety). Malutkie cienie (trójkątne najbliżej środka) świetnie się nadają jako kolory eyelinera (można je używać na mokro).

Zestaw jest piękny i cieszy oko. W łazience wygląda jak małe dzieło sztuki. Cienie są świetnie napigmentowane, dają się dobrze rozetrzeć i ładnie ze sobą współpracują. Kolry błyszczące nie dają taniego efektu na oku, drobinki nie wędrują po twarzy. Jakość porównałabym chyba do cieni UD. Pozytywnie zaskoczyły mnie też róże - nie są bardzo mocno napigmentowane, dzięki czemu nadają policzkom delikatny zarumieniony wygląd, ale trudno jest zrobić sobie nimi krzywdę. Naprawdę pozytywnie mnie ta paleta zaskoczyła, polecam każdemu kto ma możliwość jej kupienia.



2. UD Naked



Tej palety nie muszę chyba nikomu przedstawiać ;) W moim posiadaniu jest już od poprzednich świąt Bożego Narodzenia, ale bardzo długo wstrzymywałam się z wydawaniem jednoznacznej opinii o niej.  Miałam co do niej mieszane uczucia. Przede wszytskim kupiłam ją, ponieważ łudziłam się że będzie to paleta idealnie nadająca się do makijażu do pracy. Jednak tu poważnie się rozczarowałam. Znaczna większość cieni w tej palecie jest cieniami z wykończeniem metalicznym lub błyszczącym i ja na przykład nie czuję się w takim błyszczącym makijażu w pracy komfortowo. Jednak muszę przyznać, że po kilkumiesięcznej przerwie ponownie odkryłam zalety tej palety. Nawet jeśli nie do pracy samej w sobie, na co dzień fantastycznie się nadaje. Kolory są piękne. Zresztą, same popatrzcie (większość z Was prawdopodobnie widziała zdjęcia tej palety pewnie już na wszystkich blogach ;):

Urban Decay Sin, Virgin, Naked, Sidecar


Urban Decay Sidecar, Buck, Half Baked, Smog, Darkhorse

Urban Decay Toasted, Hustle, Creep, Gunmetal

Oczywiście moją ulubioną częścią palety jest część lewa ;) Tak czy siak, przyznaję - ta paleta to też takie małe, kosmetyczne, dzieło sztuki.

3. Almay intense-i-color

Mój osobisty hit. Pokochałam tę paletę od jej kupienia, chociaż nie spodziewałam się po niej cudów.

Almay intense-i-color
Niestety paleta ta została wycofana ze sprzedaży :( Ubolewam nad tym strasznie, bo jest to jeden z moich naj naj najukochańszych kosmetyków. Za co darzę ją takim uczuciem? Nie wiem jak i nie wiem dlaczego, ale makijażu przy pomocy tej palety nie da się skopać. Po prostu się nie da. Raz dwa trzy, nalożyć, nieco rozetrzeć... i zawsze wygląda to tak samo dobrze i zawsze uwypukla mój kolor oczu. Poza tym makijaż trwa 3 minuty i wygląda perfekcyjnie. Naprawdę nie wiem jak to się dzieje (czary mary? ;) i wszystko jest na swoim miejscu. Poza tym kosmetyk był tani (ok 7$, nawet chyba nie), wydajny (używam już od 2 lat i końca nie widać), oczywiście nie testowany na zwierzakach, hipoalergiczny i po prostu niezawodny. Jak tu go nie kochać?

Oto moja trójca - moi absolutni faworyci. Nie są to jedyne palety jakie posiadam, ale te są paletami, które bez wahania kupiłabym jeszcze raz (z Almayem to w zasadzie zrobiłam, kupiłam jedną na zapas ;) Zachęcam was do szukania ulubionych kosmetyków wśród firm nietestujących na zwierzętach, w końcu one są, istnieją i wcale nie jest ich tak mało. 

Tuesday, May 1, 2012

Włosy o zapachu kwinącej wiśnii

Uwaga: obecnie (lipiec 2015) firma Organix znajduje się na liście testujących firm Pety!

Wygląda na to, że są już pierwsze efekty mojego ograniczonego ostatnio kupowania kosmetyków! W ostatnim czasie wydawanie pieniędzy na kosmetyki ograniczyłam do minimum i wreszcie moje zapasy zaczynają topnieć. Oczywiście do pełnych zużyć jeszcze sporo mi brakuje, ale już do tego powoli dążę.

Na początek powiem, że z mojej listy kosmetyków do wykończenia (notka Kosmetikmord) jeden produkt mnie przerósł i jest to odżywka Hugo Naturals :/ Próbowałam używać, ale jakoś wybitnie nie mam do niej serca. Dość dobrze radzę sobie z mydłem Eart Therapeutics i systematycznie ubywa mi mleczka 3 w 1 Korres.

W ostatnim czasie zużyłam wreszcie kolejny produkt z serii Organix Haircare - tym razem o zapachu  kwitnącej wiśni i żeń-szenia. Skusił mnie obiecujący zapach oraz promocja (nabyłam 2 szampony w cenie 1, obecnie testuję wersję z olejkiem z drzewa herbacianego). Starczył mi na ok 3 miesiące regularnego używania (co 1-2 dni), przy włosach do ramion.



Konsystencja jak przy wersji kokosowej: glut ;) Jak ktoś nie lubi, to nie polubi. Szampon jest gęsty i nie lubi wychodzić z opakowania, wstydliwy taki ;) Natomiast plusem jest to, że trudno nabrać go za dużo albo na przykład wylać.

Zapach bardzo przyjemny, delikatny, nieprzytłaczający.

Działanie podobne do szamponu kokosowego, acz włosy po tym są zdecydowanie bardziej miękkie. Przypominam, że moją największą zmorą są włosy delikatne i oklapnięte - tzw. efekt "wymoczka" ;) Lubię szampony nadające włosom objętość, nawet za cenę szorstkości i trudności w rozczesywaniu. Ten na pewno należy do grupy nie nadającej mojej czuprynie przylizanego wyglądu i za to go bardzo lubię. Użyty razem z olejkiem do włosów Amli (olejek wcześniej ma się rozumieć, szampon tylko do zmycia) zapewnia efekt w miarę pośredni, włosy są dalej dość puszyste, ale nie aż tak sztywne.

Czy polecam? Zależy od typu włosów. Nie polecam osobom mającym problem z włosami suchymi, sianowatymi albo puszącymi się. Nic z tej kombinacji: włosy puszące się plus Organix dobrego nie będzie. Co najwyżej efekt szopy na głowie. Natomiast do włosów cienkiech i delikatnych będzie jak znalazł. Osobiście lubię szampony Organix i coraz częściej zaglądam w ich kierunku w sklepie :)

Sunday, April 15, 2012

Muszę to mieć?



Jakiś czas temu przyszedł do mnie TAG z dwóch blogów: Naturalne piękno oraz od Renii Kici. Przyznam szczerze, że bardzo się ucieszyłam, bo generalnie lubię jak inne blogowiczki o mnie pamiętają. Dziękuję Wam Dziewczyny za otagowanie.

Postanowiłam więc wziąć udział w zabawie...

TAG jednak trafił do mnie w dość niefortunnym momencie, jako że właśnie przerabiałam fazę na niekupowanie absolutnie niczego. Jestem obecnie w wirze szukania pracy, fazie, która trwa zdecydowanie dłużej niż bym chciała i bym się tego spodziewała. Poza tym wciąż jestem w fazie powyprowadzkowej, gdzie musiałam zapakować i rozpakować wszystkie te graty, kosmetyki i bibeloty, które nagromadziłam przez (zaledwie!) 2-3  lata mieszkania w Stanach (i, uwierzcie mi, jak się trzeba przebić przez wszystkie te szafeczki, zakamarki i nietknięte miesiącami pudła, to człowiek długo pamięta, żeby się znów nie zagracić).

Natomiast chętna do zmian postanowiłam zrobić sobie listę rzeczy, które chciałabym kupić (albo raczej - na które chciałabym roztrwonić pieniądze) jak już zacznę zarabiać. Przebiłam się przez chyba wszystkie strony producentów kosmetyków, którymi mogłabym być zainteresowana; od firm mineralnych i naturalnych poprzez Stilę, Urban Decay, Too Faced, Tarte oraz perfumy. Dokonałam przerażającego odkrycia: moje półki uginają się pod kosmetykami przeróżnej maści, kolorów kształtów i zapachów i, na chwilę obecną, absolutnie nie muszę mieć niczego! Natomiast odkryłam kilka rzeczy, które są związane pośrednio z kosmetyką i kilka rzeczy, które po prostu już od jakiegoś czasu chcę mieć i chyba wreszcie udało mi się skompilować listę. Oto ona:

1. Coś do organizacji kosmetyków w łazience:
Zdjęcie pochodzi ze strony  www.spacesaver.com    
Elegancka bambusow taca z metalową obwódką, idealna do mojej łazienki, gdzie na moim countertop stoi masa kosmetyków bez ładu i składu. W USA zlewozmywaki często są zabudowane, więc moją dookoła wbudowaną marmuroą płytę, na której można sobie postawić co się da. Eleganckie, ładne, pomogło by mi się zorganizować.

2. Organizator minerałów:

Zdjęcie pochodzi z www.organizedatoz.com

Prawdziwy must have dla minerałoholiczek. (Chociaż może nie dla takich minerałoholiczek z prawdziwego zdarzenia, bo może im miejsca nie starczyć :D,  ale na moją kolekcję minerałów taka skrzyneczka z przegródkami była by jak znalazł :)

3. Organizator pomadek:

Zdjęcie pochodzi z http://www.acrylichomedesign.com

Mieści nie tylko pomadki, ale i pędzelki oraz ewentualnie tusze do rzęs. Ponieważ znalezienie pomadki obecnie graniczy dla mnie z cudem, o przebiciu się przez tusze do rzęs nie wspominając, posiadanie takiego pudełeczka spędza mi ostatnio sen z powiek.

4. Thierry Mugler Alien

Zdjęcie pochodzi z www.perfume.com

Od czasu mojej ostatniej wizyty zapach Thierrego Muglera zawrócił mi w głowie i myślę, że jestem gotowa, żeby się z nim zmierzyć (oczywiście PO ewentualnej wypłacie, a nie przed :>). Po tym jak koncern Estee Lauder przeszedł na czerwoną listę, a wraz z nim sporo firm perfumowych (a przynajmniej część z nich, kilka jest niepewnych), miałam mały kryzys perfumowy. Cieszę się, że spodobało mi się coś Thierrego Muglera.

5. Urban Decay 24/7 Glide-On Pencil w kolorze 1999

Na koniec jeden zakup kosmetyczny, do którego przymierzam się już od jakiegoś czasu. Jest to przepiękny śliwkowy odcień ze złotymi drobinkami. Jest to jedna z tych rzeczy kosmetycznych, które naprawdę chciałabym wypróbować, zwłaszcza przy moich zielonych oczach. Mam już w posiadaniu tę kredkę w czarnym kolorze i jestem z niej bardzo zadowolona. 1999 "chodzi" za mną już od jakiegoś czasu. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...