Friday, November 25, 2011

Teraz Polska ;)

W razie gdyby wpadło Wam w oko, że w ostatnich paru dniach dodaję notki jak szalona to śpieszę z wyjaśnieniami, że obecnie w USA jest przerwa z okazji Święta Dziękczynienia, a ja dzielnie uciekam na bloga od tego co powinnam robić, czyli - poprawiania testów i zadań domowych. Czyli tradycyjne zajęcia jak mamy za dużo do roboty :D Czeka na mnie spora kupka od moich 40 studentów , więc tym chętniej zajmuję się innymi rzeczami. Przyznam jednak szczerze, że dzisiejsza notka może być nawet uznana za przydatną ponieważ jednocześnie staram się pozbyć z domu niepotrzebnych rzeczy i do tych rzeczy należą stare pudelka po kosmetykach. No kurcze felek, po kiego grzyba mam trzymać w łazience zużyte opakowania kosmetyków, skoro niezużytych mi wcale nie brakuje?! Takie coś to może wymyślić tylko kompletnie nielogiczna kobieta. Z obfotografowaniem zużytych pudełek i opisaniem kosmetyków na blogu zwlekałam zdecydowanie zbyt długo i chcę mieć to wreszcie z głowy.

No ale do rzeczy. Osoby, które znały mojego poprzedniego bloga wiedzą, że w maju wybrałam się do Polski i że z powodu tęsknoty za polskimi rzeczami obkupiłam się w kilka rzeczy typu książki, herbaty, nawet kilka filmów na wypadek gdybym tęskniła za językiem polskim no i masę kosmetyków. Jednym co wpadło mi w oko w sklepie były peelingi cukrowe Perfecty. Od razu mówię, że opakowanie wygląda jak po przeżyciu cięzkiej bójki z powodu systematycznego używania ;)



Peeeling od razu bardzo przypadł mi do gustu, ale postanowiłam wstrzymać się z moją optymistyczną recenzję do czasu kiedy go zużyję, co by nie ulec tymczasowemu czarowi.



Niepotrzebnie. Peeling do ostatniego użycia był moim strzałem w 10. Używałam sporo peelingów, tańszych, droższych, grubo- i drobnoziarnistych, z olejkami lub bez i muszę powiedzieć, że ten spisywał się naprawdę dobrze. Do gustu przypadła mi dośc treściwa, nielejąca się konsystencja (co to za przyjemność z używania, gdy trzeba łapać przeciekające przez palce drobinki), efekt peelingujący (delikatny, drobinki nie są ostre, ale porządny), uczucie na skórze po uzyciu (coś tam do niego dodają co pielęgnuje, ale nie pozostawia tłustej warstwy na skórze), zapach. Do tego peeling jest umiarkowanie wydajny i wcale nie aż taki drogi. Powiem szczerze, że jak będę miała okazję to na pewno ponownie się zaopatrzę. Żadnych większych wad się nie dopatrzyłam poza tym że zapach może nie każdemu podejść.

Dla zainteresowanych śpieszę dodać, że Perfecta uznawana jest za firmę nietestującą na zwierzętach na podstawie ich odpowiedzi mailowych i zapewnień.

Po prostu umiar

Do dzisiejszego wpisu zainspirował mnie wpis Czarnego Elfa. Dokładniej ta notka http://czarnyelf.blogspot.com/2011/11/dazenie-do-minimalizmu.html). Bardzo się cieszę i podziwiam Czarnego Elfa za trzeźwe myślenie, nie uleganie łatwo reklamie i ugruntowanie własnego stylu na życie, acz jej notka sprowokowała mnie do kilku myśli. Po przeczytaniu listy jej kosmetyków oczy stanęły mi w słup - nie dlatego, że tak niewiele, a dlatego, że tak konsekwentnie.

Generalnie to miałam w swoim życiu kilka faz. Wychowałam się w domu gdzie słowo minimalizm było zimne i obce, a raczej nigdy nie wypowiadane, chyba ze strachu, że samo jego wypowiedzenie może nam zabrać te wszystkie jakże bliskie sercu rzeczy scuba diving in menorca. Nie lubiłam tego, zawsze z tym walczyłam, ale chyba mi umknęło jak z czasem sama nieco się zmieniłam w chomika.

Swój romans z minimalizmem zaczęłam przez przypadek i bez planowania - wyjazdem na rok za granicę na studia. Z zaledwie takim bagażem, jaki sama mogłam ze sobą przytaszczyć. To był szok. Zauważyłam, że nowy pokój mnie nie przytłaczał i że w ogóle nie tęskniłam za tymi wszystkimi zostawionymi w domu rzeczami, które tak pieczołowicie przechowywałam i bez ktorych rzekomo nie wyobrażałam sobie życia. Oczywiście nie miałam wtedy za wielu prawdziwych zobowiązań, nie musiałam trzymać dokumentacji do odpisów od podatków i numerów telefonów lekarzy, terminów wizyt w urzędach itp , no ale generalnie rzecz biorąc miałam kosmetyczkę, która mieściła w sobie zaledwie tusz, kredkę do oczu, 3 cienie, korektor i perfumy. I żyłam. Do tego mydło, żel pod prysznic i szampon. I co? I dobrze było! Nie mówię, że genialnie, ale dobrze. Poza tym permanentnie na wszystkim oszczędzałam, nawet na biletach autobusowych, przez co byłam bardzo wysportowana, zwłaszcza gdy biegłam na uczelnię będąc już nieźle spóźniona
Polecam każdej chomikującej osobie taką zabawę w minimalizm, odkrycie, że bez tych wszystkich bibelotów świat się nie zawali na głowę ani nie ogarnie nas nagle poczucie tęsknoty za nimi. Takie poczucie przez kilka miesięcy jest dość przydatne ;) Po powrocie do domu przewróciłam mój pokój do góry nogami. Wywaliłam połowę staroci, łącznie z niektórymi meblami. Przemalowałam pokój na wesołe, słoneczne kolory. Oddałam książki do lokalnej biblioteki, a nienoszone ubrania do PCK. Pozbyłam się starych kser z uczelni i innych rzeczy, które przecież "zawsze mogły się jeszcze przydać". Oczyściłam kosmetyczkę z rzeczy, których i tak bym w życiu nie używała.

Jednak muszę przyznać, że po czasie czułam się trochę nieszczęśliwa. Mój pokój za granicą był uporządkowany, ale pusty, zimny, nie mój. Nie dawał ciepła, był zwykłym pustym akademikowym pokojem. Jako tymczasowe rozwiązanie spisywał się świetnie, ale tak na stałe to już jednak nie. (Za to mój nowy pokoik w domu kochałam pasjami, był większy i przestronniejszy, ale nie pusty, a wesołe kolory dodawały mi energii).



Jak wynajęliśmy z mężem nasze pierwsze mieszkanie po przeprowadzce do Stanów, mieszkanie wydawało mi się mało przytulne. Za dużo w nim było miejsca, za mało charakteru. Naszego charakteru. Wtedy tęskniłam za swoimi rzeczami: ubraniami, książkami, pamiątkami. No a potem zaczęłam zarabiać i nałogowo kupować - co znacie między innymi z tego bloga :P Mój wniosek po latach zmian? Umiar we wszystkim. W moim przypadku chomikowanie nie jest dobre a i minimalizm nie bardzo mi służy. Po ciężkim okresie w pracy lubię siebie samą nagrodzić zakupami. Oczywiście nie wyobrażam sobie wpaść do sklepu i kupić 30 cieni jak to czasami widzę dziewczyny w swoich zakupowych filmikach pokazują (i to często takie zakupy robią co kilka miesięcy), ale to nie znaczy, że jestem przeciwna zaszaleniu od czasu do czasu. Fakt, że zdarza mi się czasami złapać za głowę po otworzeniu szafki i zanotowaniu, że znajdują się w niej 4 różne otwarte szampony. No ale wtedy nie pozostaje nic innego jak powiedzieć sobie dość i nie kupować nic nowego zanim te się skończą.

A Wy? Jaki jest Wasz stosunek do tego?

Thursday, November 24, 2011

Urban Decay po raz kolejny

Zamęczę Was tymi moimi ostatnimi zakupami - wybaczcie! Ale wiecie jak to jest jak się człowiek zauroczy, namiętnie gada w kółko o tej samej... osobie. No w tym przypadku gadam o firmie, ale wierzcie mi, poziom endorfin jest ten sam ;)

Czy ja już mówiłam, że od zawsze zapuszczałam paznokcie i jakoś nigdy nie udało mi się wytrwać w postanowieniu? Nieeee? To mówię! To znaczy udawało mi się je zapuścić na chwilę, góra miesiąc, a potem znów łapy w buzię i ziuuuu obgryzać (nadmiar stresu). Ale teraz coś nowego - otóż wreszcie mam paznokcie na tyle pokazowe, że postanowiłam zacząć je malować (po raz - uwaga uwaga - trzeci w życiu). Efektem mojego zapuszczania był dość nieoczekiwany zakup na stronie UD, a mianowicie zestaw lakierów. Zestawik rzeczywiście jest śliczny i prezentuje się mniej więcej tak:



Ach, UD i te ich misterne opakowania... Podoba mi się też to, że lakiery są miniaturkowe. Kolory szybko mi się nudzą i często nie przepadam za wielkimi buteleczkami czegokolwiek, taka wielkość wydaje mi się bardzo praktyczna. Ogromną zaletą lakierów jest łatwośc rozprowadzania i ogromna łatwość zmywania. Posiadam jeden lakier Zoyi z drobinkami i zmycie tego z paznokci zajmuje mi ładne kilka minut. Do UD tylko przykładam wacik nasączony zmywaczem i po kolorze.

W rzeczywistości lakiery prezentują się ładniej i kolory są bardziej nasycone. Biały jest biało-różowy (jak to się zwie? fluorescensyjny?), różowy i fioletowy są dość neonowe, a fiolecik i złoty z drobinkami. Fiolet jest przepiękny, nigdy bym nie pomyślała, że mogę polubić brolatowy lakier, ale ten jest fantastyczny. Biały kolor nadaje paznokciom taki dystygowany charakter i optycznie je wydłuża. Złoty jest... naprawdę złoty i w jego noszeniu zalecałabym rozwagę. Natomiast fajnie się prezentuje do makijażu wykonanego paletką Naked i np. fioletowym cieniem Stili w załamaniu, do tego do ciemnofioletowej, stonowanej bluzki.

No nic, poczekam jeszcze chwilkę aż paznokcie będą bardziej reprezentatywne i zacznę wklejać zdjęcia jak lakiery prezentują się na paznokietkach :) Cena zestawu na promocji: 8$

Wednesday, November 23, 2011

Urban Decay - moja miłość

Nawet nie wiecie jak się cieszę, że dziś wreszcie wyszło słońce! Przede wszystkim dlatego, że już od kilku dni noszę się z zamiarem pokazania Wam efektów długotrwałej wyprzedaży na oficjalnej stronie Urban Decay. Efekty te możecie podziwiać między innymi (ale nie wyłącznie :D) w formie mojej najnowsze paletki UD - Vegan palette. Dziś porobiłam tyle zdjęć, że chyba nic mi nie umknęło :)



Opakowanie jest prawdziwą gratką dla maniaczek kolorowych, artystycznych opakowań. Wiele osób twierdzi, że kupiło by paletkę dla jej samych walorów artystycznych ;)



Ta śliczna paletka przyszła w nieco większym opakowaniu, na którym widniały nazwy cieni oraz nazwa Urban Decay Prime Potion (Sin). W zestawie dołączona była też ich fenomentalna kredka do oczu 24/7 Glide-On.



Mam dla Was 2 zdjęcia w pełnym słońcu:





A tu zdjęcie na zewnątrz w naturalnym świetle, ale nie w pełnym słońcu:



I tu jeszcze zdjęcia swatchy:



Paletka jest obecnie do kupienia na stronie UD za 13$ (wow!). I jak tu jej nie kochać? :)

Dla wszystkich, którzy jeszcze tego nie zauważyli - Urban Decay jest jedną z moich najulubieńszych firm kosmetycznych wszechczasów. POMIMO tego, że znani są ze swoich intensywnych kolorów, artystycznych opakowań i dużej ilości błysku/metalicznych wykończeń, co w zasadzie nie jest moim stylem ;)

Zapach jak narkotyk

Chcialam porobić zdjęcia moich najnowszych zdobyczy z Urban Decay, ale dzisiejsza pogoda uniemożliwiła mi marzenia o sesji zdjęciowej, w związku z czym postanowiłam dziś zmienić trochę temat.
Ostatnio wykończyłam masę kosmetyków i powoli czas przynajmniej niektóre z nich podsumować. O kremie do rąk ShiKai Pomegranate Hand $ Body lotion pisałam już na moim poprzednim blogu. Szczerze to w tej recenzji, po około roku używania, nie napiszę nic nowego. Tak wyglądała moja nowiuśka tubka kremu:



A tu znaczek The Leaping Bunny i lista składników (ale niestety nie cała, ponieważ nie zauważyłam, że aparat uchwycił tylko połowę listy ;)a opakowania niestety już nie posiadam)



Nic nowego nie napiszę. Krem zachwycił mnie od pierwszego użycia przepięknym zapachem i bardzo miłą konsystencją. Błyskawicznie się wchłania i zostawia miłe uczucie na rękach. Można używać też jako balsamu do ciała, ale ponieważ krem jest dośc drogi i ponieważ sama nie przepadam za balsamami, używałam go sporadycznie. Głównie w podróży, bo bez niego się nie ruszałam nigdzie. Co do właściwości pielęgnacyjnych, to zależą one od tego jak bardzo suchą skórę dłoni posiadamy. Ja mam okropne problemy z dłońmi, permanentnie mi pękają i w zasadzie nawet środki apteczne sobie z nimi nie radzą. Poza tym bardzo często myję ręce. Bez kremu dłonie pękają mi do krwi. na początku byłam z działania bardzo zadowolona, po jakimś czasie chyba jednak skóra przyzwyczaiła się do działania i byłam zadowolona mniej. Tak czy siak - uwielbiam ten krem za całokształt i na pewno kupię ponownie. Zresztą - jak w tytule - jestem totalnie uzależniona od zapachu ;) Tak wygląda moje umęczone próbami wydobycia z niego jeszcze czegoś opakowanie. Ale się skurczybyk nie poddał, trza było ciąć operacyjnie ;)



Cena 9$ za 8 oz. (ok. 240 ml). Zużywałam prawie rok pomimo regularnego użycia - to chyba nieźle, co? ;) Można też kupić w wersji do torebki - w tym wypadku zapłacimy 1$ za 30 ml. Absolutny hit jak dla mnie. Jest to jeden z moich zdecydowanie ulubionych kosmetyków cruelty - free.

Monday, November 21, 2011

Nicnieznacznik część I - z paradoksów codzienności

Postanowiłam założyć nową serię postów o niczym ;) Ot tak, bo ja lubię czasami pogadać, a pogadanki to mało ciekawy temat. W związku z tym wolę nicnieznacznika - czyli serię pustych myśli ;)

Tak mnie naszło na serię zastanawiając się nad paradoksami życia. Na przykład życia w społeczeństwie. Ostatnio mieliśmy arcyinspirującą rozmowę z partnerem moim jakie mogą być najdziwniejsze, najgłupsze i najmniej pozbawone sensu rzeczy, do których przekonało nas społeczeństwo (czytaj: reklama, firmy, kapitalizm, próżność itede itepe) i jeszcze kazało nam wierzyć, że bez tego absolutnie do niczego się nie nadajemy. I wiecie co? Najwięcej durnot wyszło nam w odniesieniu do kobiecej próżności (czytaj - oznak zewnętrznych kobiecości). Ze wszystkich bezsensownych instytucji społecznych czołowe honorowe miejsca zajmują:

a) malowanie paznokci - ki czort z tym? Kto na to pierwszy wpadł? Nie wiem, kto jak i dlaczego, ale był geniuszem! Przekonanie kobiet, że kładzenie sobie prawie codziennie cuchnącej mazi na paznokcie, która je na dodatek może niszczyć (czyli trzeba też kupować odżywki i kremy do skórek itd) i którą trzeba specjalnie ściągać jeszcze bardziej cuchnącym płynem - no geniusz! Ale z punktu widzenia ludzi jako gatunku homo sapiens to nie ma to żadnego uzasadnienia. Jak się chwilę nad tym zastanowimy to jest to najbardziej paradoksalny wymysł życia w społeczeństwie (czytaj na dodatek: w społeczeństwie z dużym natężeniem kobiet, bo jeszcze nie spotkałam faceta, który by się specjalnie interesował moim kolorem paznokci).

b) szpilki - moje miłe panie, jestem sama wielbicielką szpilek, ale, powiedzmy sobie szczerze - wtf? No serio? Z jakiej racji noszenie szpilek zostało uznane za synonim elegancji, kobiecości i sukcesu? Jeszcze raz chylę czoła - przekonać babki do noszenia niewygodnych kompletnie pozbawionych logiki z punktu widzenia anatomii butów, w których kobiety stają się jeszcze łatwiejszym łupem (ani w tym uciekać ani nawet sensownie chodzić), a często wyglądają komicznie bo nie wiedzą jak w tym chodzić w imię jakiś wyimaginowanych celów jest po prostu mistrzowskie. Tak tak, kocham szpilki, tak sama je noszę i tak, zawsze mi się wydaje, że są takie seksowne. A potem rozmawiam z moim mężem i widzę 2 wielkie znaki zapytania w jego oczach. No kochanie, jeśli spzilki sprawiają, że czujesz się bardziej seksownie to oczywiście, że powinnaś je nosić. I wiecie, co mi to dało do myślenia? Szpilki są całkowitym wymysłem kultury, w USA na przykład nie mają takiego samego statusu jak w Polsce, a skoro go nie mają, to faceci też ich tak nie postrzegają. Czyli nie ma żadnego związku między facetem - wzrokowcem a kobiecą nogą w szpilkach. Jest za to bezbłędny związek między tym facetem a tym co mu się od dziecka wmawia (tudzież co chłop wyczytuje na idiotycznych stronach internetowych bądź wysłuchuje od kolegów).



[jakby ktoś był zainteresowany to szpilki pochodzą ze strony http://www.6pm.com/betsey-johnson-alexsaa-black-glitter ;)]

c) golenie nóg - kolejna sprawa. WTF? Oczywiście, że golę nogi, regularnie, oczywiście, że i ja padłam ofiarą tego wymysłu, ale - serio? Kobieta ma golić nogi, a facet nie? O co kaman? I teraz moje miłe panie - podobno wymysł golenia nóg został wprowadzony przez niezbyt zarabiającą firmę produkującą maszynki do golenia. Dział marketingu wpadł na genialny pomysł, żeby zacząć bombardować społeczeństwo obrazami kobiety z gładkimi nogami, oczywiście przez to mega seksownej i odnoszącej sukces. Bombardowali tak długo, aż się opłaciło. Niestety nie pamiętam kiedy dokładnie zostało to wprowadzone, ale ponoć w Stanach. Podziękujmy firmie od maszynek za dzienny trud walki przed założeniem spódniczek.

Sunday, November 20, 2011

Zrób to sama! :)

W zasadzie z robieniem kosmetyków jest mi nie zawsze po drodze - zabieram się, zabieram i jakoś nigdy nie mogę się ostatecznie zebrać - a to nie mam wystarczającej ilości składników, a to wydaje mi się drogo, a to czasu nie mam, a to trzeba coś zużyć - aleeeee dobry przepis nie jest zły!

Próbuję się pozbyć końcówek kosmetyków na okolicznośc przeprowadzki. Niestety jednak jestem takim roztrzepańcem, że stale natykam się w domu na coś otwartego a nieskończonego. Ostatnio właśnie zdałam sobie sprawę, że na półce wciąż zalega mi olejek migdałowy, a ja zupełnie nie mam pomysłu co tym razem by tu z nim zrobić. Druga sprawa to taka, że właśnie wykończyłam opakowanie mojego ukochanego, ulubionego pomarańczowego olejku myjącego z Biochemii Urody, na którego punkcie mam kompletnego fioła, ale którego nie mogę kupić w Stanach. Musiałabym go ściągać z Polski (i to przez rodzinę), a na takie operacje nie mam chwilowo ani siły ani ochoty. Dlatego, po raz kolejny sięgnęłam do głębokiego zaplecza internetowego i... eureka!

Kochani, przedstawiam Wam przepis na olejek do demakijażu (przepis pochodzi ze strony http://hungeree.com/?p=1326 i jest odpowiednio zmodyfikowany, po pierwsze ze względu na mnie samą - podmieniłam olejki, po drugie z uwagi na użycie w przepisie amerykańskich uncji). No to lecimy!

Mniej więcej wszystko, czego możecie potrzebować, znajduje się na zdjęciu poniżej:



Od lewej strony: olejek ze słodkich migdałów, pomarańczowy olejek eteryczny, hydrolat oczarowy, hydrolat różany. Jedyne, co poza tym może Wam się przydać to mała buteleczka (wskazana pojemnoiść to ok. 4 oz., czyli ok. 118 ml, ale ja zrobiłam na wszelki wypadek połowę przepisu co by nie marnować składników jeśli nie polubię gotowej mieszanki):



Przezroczysta buteleczka nie jest konieczna, ale pomaga nie zapomnieć o wstrząśnięciu przed użyciem ;)

Składniki mieszamy w proporcjach (tutaj podaję przepis zmniejszony o połowę ponieważ uważam, że dobrze jest najpierw sprawdzić czy go lubimy):

Składniki:

2 łyżki stołowe oleju ze słodkich migdałów ( w oryginalnym przepisie była oliwa z oliwek, ale ja wolę olejek ze słodkich migdałów, pozostawiam to już Waszemu uznaniu), w moim przypadku Aura Cacia
1 łyżka hydrolatu oczarowego (u mnie z BU)
1 łyżka hydrolatu różanego (też z BU)
5 kropel pomarańczowego olejku eterycznego ( w moim przypadku Aura Cacia)

Przepis:

Po prostu wlewamy do buteleczki ;)

Gotowa mieszanka wygląda tak:



A tak wygląda mieszanka w postaci wstrząśnietej:



Muszę powiedzieć, że użyłam go na razie raz, ale buzia była po nim bardzo gładka i miła w dotyku. Ale dokładniejszą relację zdam może kiedyś indziej ;) Produkt może odrobinę dziwnie pachnieć (pomarańcza plus oczar plus róża), ale nie jest to jakiś bardzo narzucający się zapach.

Saturday, November 19, 2011

Jesienny kąpielowy wspomagacz :)

Żeby mi się tak chciało jak mi się nie chce! Powoli jesień dociera ju do nas, chociaż na klombach wciąż jeszcze kwitną kwiaty i pogoda wciąż oscyluje w granicach 15-22 stopni. Ale już widać, że to nie to. Ja osobiście nie narzekam, bo lubię zimniejsze temperatury, ale jedno, czego nie znoszę, to brak wystarczającej ilości światła (słońca). Bryyy!

Tu powoli zbliża się Święto Dziękczynienia (przerwa, przerwa!!), a niedługo po niej powoli zbliża się koniec roku akademickiego, więc na uczelni masakra. Dla mnie i jako studenta i jako nauczyciela. Stres lubi się czasem wkraść do mojego życia i choć jest w miarę do poradzenia sobie z nim, to lubię się czasami wspomóc. Czym najbardziej?

1) odprężającą kąpielą. Ostatnio odkryłam świetne mydełka od razu z peelingującymi drobinkami - strzał w 10. Skóra jest po tym miękka, gładka, przyjemna w dotyku. I sam proces mycia jest iście orgią dla zmysłów :) Mydełka kupiłam w zestawie (3), ale pokazuję chwilowo dla przykładu jedno z nich:



Tak wygląda opakowanie:




A tak skład:



Muszę powiedzieć, że do tej pory uważałam mydło za mydło i nic więcej - ot, używasz bo trzeba, fajnie jeśli za bardzo nie wysusza i fajnie jeśli nie śmierdzi ;), no ale po zetknięciu z tymi cudeńkami chyba zmienię zdanie. Mydło to nie jest tylko mydło, to uczta dla zmysłów!

Jak nie używam mydła to sięgam po olejek do masażu i do kąpieli Starej Mydlarni (do dziś prowadzę śledztwo w sprawie czy rzeczywiście nie skupują składników od labolatoriów testujących na zwierzętach, ale skontaktować się z tą firmą wymagałoby chyba kolejnego cudu nad Wisłą - sama wysłam do nich 3 maile, a ile wysłały dziewczyny od nas z wątku to nie zliczę. Dlatego raz kupiłam z powodu ich króliczka na opakowaniach, drugi raz nie wiem czy się skuszę choćby dlatego, że mają klientów w ..... no w minusowym poważaniu no ;)



Po prawej olejek (jako olejek do kąpieli sprawdza się bardzo fajnie, szczególnie w zimie, choćby z uwagi na czekoladowy zapach, który jakoś wybitnie pasuje mi do zimy. Jednak w kwestii olejków do masażu Kanu bije Starą Mydlarnię na głowę), po lewej szampon do włosów włoskiej firmy Erboristica, podobno nietestowany na zwierzętach (tak twierdzi też opakowanie), którego niestety dane mi go było przetestować tylko 2 razy, ale który powodował, że włosy były miękkie jak jedwab smileys, pośrodku perfumki Pacifica oraz mój aktualny krem do rąk. Krem bardzo bardzo lubię i wkrótce nastąpi jego recenzja.)

Jakieś inne pomysły na jesienne odprężenie, poza kubkiem dobrej herbaty? :)

Thursday, November 17, 2011

Na co zwracam uwagę przy wyborze kosmetyków

Trochę mnie nie było. O matko, co to się u mnie nie działo. Ponieważ jednocześnie się douczam, jak i pracuję na uniwerku, ostatnie 2 tygodnie to był koszmar. Przede wszystkim dlatego, że miałam 3-dniowy, 10-godzinny egzamin ;) No a przed egzaminem miałam zajęcia ze studentami. Ale jest też pozytyw takiej sytuacji. Na przykład taki, że uwielbiam moich studentów i zajęcia z nimi.

Ale ale moje miłe panie, co zrobił Linusiaczek po egzaminie? Ano oczywiście poszedł się odstresować na zakupach ;) Ale tak naprawdę to wracam do Was z kilkoma przemyśleniami dotyczącymi kosmetyków w ogólności, a przede wszystkim kupowania kosmetyków.

Na co zwracam uwagę przy wyborze kosmetyków?

1. Na to czy są testowane na zwierzętach. Jeśli ewidentnie są albo są podejrzani, to u mnie idą do odstrzału, momentalnie tracę zainteresowanie.

2. Zapach. Od jakiegoś czasu zwariowałam na punkcie zapachów. Lubię różnorodnośc oraz fakt, że poprawiają mi humor, traktuję je jako swoistego rodzaju aromateriapię :)

3. Na stosunek ceny do jakości. Cena ceną, kosmetyk może być bardzo tani i bardzo dobry (i chwała mu za to!), jak na przykład nieśmiertelne cienie sypkie Stardust MySecret, albo drogi. Jeśli jego jakość jest naprawdę wyróżniająca się spośród kosmetyków, które jestem w stanie dostać w sensowniejszej cenie, to jestem gotowa zapłacić za niego więcej.

4. Coraz częściej zwracam uwagę na skład (cholerny wizaż ;) !). Jeśli kosmetyk ma dobry jakościowo skład, jestem skłonna zapłacić za niego więcej, a także wybaczyć mu inne braki.

5. Opakowanie, aleeee.... Zazwyczaj nie daję się nabierać na sam fakt, że opakowanie jest git albo że jest fatalne, więc nie kupię. W zasadzie coraz częściej wybieram opakowania nadające się do recyclingu. Kurka wodna, po co mi piękne opakowanie dupiastego (przepraszam za wyrażenie) kosmetyku? Ostatnio w oko wpadły mi minimalistyczne opakowania Stili:



6. Wbrew temu co się wydaje, nie jestem minimalistką. (Matko, co ja gadam, przecież to chyba widać już na pierwszy rzut oka, że nie jestem, a ja tu o pozorach minimalizmu... Linus, wyśpij się). Nie i kropka. Nie przeszkadza mi to, że kupię kolejne opakowanie szamponu pomimo że w szafce stoją dwa. Szampon zużyję, nie widzę w tym nic złego. O ile nie są to szampony, jak ja to nazywam, imperium zła ;) a więc pewnych torturujących zwierzaki firm, to nawet się cieszę jak mogę je wesprzeć moim skromnym wydatkiem. No bo większość kosmetyków kupuję tak czy siak na promocjach.


Czy to znaczy, że jestem dziwna?


Apropos stosunku ceny do jakości to jakiś czas temu gotowa byłam kupować tylko pomadki firm drogeryjnych. Pomadki to pomadki, w końcu i tak się je w ciągu dnia zjada. (No chyba że czlowiek nie chce się faszerować chemią jak kurczak na hormonach, ale to inna kwestia). No ale ostatnio odkryłam to cudeńko: mianowicie pomadki Urban Decay (dostałam próbkę do zakupu):



Kurcza, jest różnica. Zdecydowana różnica. I w tym jak się taką pomadkę nakłada, i w tym jak się ją czuje (bądź jej nie czuje) na ustach, w tym jak wygląda i jak długo się trzyma. Mmm. No ale potestuję zanim zrecenzuję.

Na koniec - prezent od małża z okazji rocznicy jako mały bonus :) Kupił chłop bo miałao napisane z tyłu, że nietestowane na zwierzętach. Czy naprawdę nietestowane - to oczywiście śledztwo w toku ;) No ale fakt, że chciało mu się sprawdzać zasługuje na pochwałę. Jak na razie wrażenia z używania zestawu bardzo pozytywne.



Postaram się do Was wrócić jak najszybciej z kilkoma ciekawymi notkami, ale zobaczymy jak to dokładnie pójdzie. Buziak dla wszystkich :)

Monday, November 7, 2011

Nowa pielęgnacja i nowa anegdotka

Anegdotka dotycząca życia w Stanach

- Cholera jasna, nie mam tu auta, nawet nie mogę pójść sama beż męża zakupów zrobić.
- No wiem córuś, ale możesz przecież wziąć autobus.
- Autobus? Mamo, Autobusy to tu jeżdżą tylko po kampusie (miasteczku studenckim).
- Hmm, no a rower?
- Rower...? Ja wiem, że w Polsce to jest trudne do uwierzenia, ale żeby dojechać do sklepu to my musimy wskoczyć na autostradę i nią jechać z dość typową dla autostrady prędkością przez 20 min!

Mnie się wydaje, że mało kto jest sobie w stanie wyobrazić jak wielkim krajem są Stany i jak inaczej funkcjonują niż Europa ;)

Za oknem zmiany, musiałam dziś wcisnąć tyłek w dżinsy (no bo ponoć "jesień" się zaczęła, tylko 22 stopnie są). W mojej pielęgnacji też zachodzą zmiany.


Po pierwsze, udalo mi się wreszcie wykończyć mój krem do rąk ShiKai. Krem ów zasługuje zdecydowanie na więcej uwagi i osobną notkę, ponieważ jak do tej pory jest to mój najukochańszy krem pod słońcem. Kocham, uwielbiam i kupuję 3 opakowanie. Jest cudny, ma wspaniałą konsystencję, pachnie niewiarygodnie i jest dla mnie jak narkotyk na chandrę. Można używać jako kremu do rąk i jako balsamu do ciała. Na pewno poświęcę mu dodatkową notkę. ShiKai zostanie na razie zastąpione tym oto kremikiem:



którego upolowałam we wrocławskiej mydlarni. Zachwycił mnie konsystencją (miałam okazję wypróbować w sklepie) i postanowiłam zobaczyć czy pokona mojego dotychczasowego ulubieńca. Pani zapewniła mnie, że także nie jest testowany na zwierzętach.

W ogóle to chyba nie miałam okazji wspomnieć, że intensywnie wszystko zużywam, co mam w domu (a zapasów mam, oj mam!), ponieważ za miesiąc się przeprowadzam. Przeprowadzam się na 2gi koniec Stanów, co mnie więcej znaczy, że trzeba będzie wszystko przewieźć stąd - tam. A stąd - tam jedzie się... 5 dni. Tym samym nie pozostaje nic innego jak przeprowadzić przeprowadzkę raz, a porządnie i jak najmniejszym kosztem - czyli najlepiej tę drogę przebyć raz i to z jak najmniejszą ilością rzeczy :>

Oprócz tego powoli dobijam do końca dezodorantu z Alvery. Nie wiem czemu, ale przy końcu zaczął funkcjonować znacznie gorzej niż kiedy używałam go wcześniej. Może stracił ważność? (trudne do oceny ponieważ w USA nie ma wymogu umieszczania na kosmetykach daty ważności, taki wymóg dotyczy tylko produktów spożywczych. Spora część firm kosmetyczntch takiej daty więc nie umieszcza.) Tak czy siak dokonałam zakupu dezodorantu Aubrey Organics. Oj boli kieszeń, boli! Aubrey Organics był prawie 2 razy droższy od Alvery, miejmy nadzieję, że będzie działał jak cud natury (no naturalny w końcu jest, nie? :>) Zależało mi jednak na dezodorancie naturalnym, nietestowanym na zwierzętach, najlepiej bez składników odzwierzęcych i nie będącym antyperspirantem (nie mam do nich kompletnie zaufania, to musi być bardzo nienaturalne, żeby powstrzymywać ludzkie ciało od pocenia się!), dlatego chciałam, żeby ładniej pachniał.



A tu możecie zobaczyć skład (wygląda pięknie, co?) i znaczek The Leaping Bunny, który świadczy nie tylko o tym, że dezodorant sam w sobie nie był testowany na zwierzakach (czyli gotowy produkt), ale też że jego poszczególne składniki oraz różne formuły nie były.

Sunday, November 6, 2011

Jak skutecznie stracić chłopaka z powodu dziesięciu błędów w makijażu ;)

Po wejściu dziś na bloga musiałam przetrzeć łapą oczy ze zdziwienia. I to tak ze 2 razy. Ja naprawdę mam obserwatorów! (Nie dziwcie się moi drodzy, ze mnie taki blogger kosmetyczny jak z koziej... z koziej... głowy młynek scuba diving in menorca) Oczywiście mam na myśli to, że jak zakładałam bloga to liczyłam się z tym, że paru obserwatorów może będzie... a może i nie ;) Czyli, jakbym miała elegancko podsumować w kilku słowach (co łatwe nie jest, bom gaduła straszna)... No powiedzmy... Cytat z rozmowy Linusiaczka z Linusiaczkiem (samej z sobą czyli) - dla niewtajemniczonych to ze mnie niezły świr jest i lubię sobie czasami sama ze sobą pokonwersować, chociaż szybko się nudzę, bo zbyt długo to nie mam o czym scuba diving in menorca: No dobra, Linek, zakładaj tego bloga, może chociaż 10 obserwatorów Ci los miłosiernie ześle co by zupełnie obciachu nie było...


A tu taka niespodzianka! Normalnie nie wiem co z tym wszystkim począć ;)

Z radości, a i z przekory (wszak ja piszę tego bloga kompletnie czasami "na przekór czasom i ludziom wbrew": a to mi się najnowsze trendy nie podobają, a to jadę po kosmetycznych ulubieńcach bo zwierzaki maltretują, a to marudzę, a to wkurzam ludzi dwudziestostopniową pogodą w listopadzie...) wklejam Wam mój youtubowy filmik numer 1.

Ku przestrodze i z przymrużeniem oka ;)

Video oczywiście nieśmiertelnej MakeupGeek :)


Saturday, November 5, 2011

O ładnych pudełeczkach i nieładnym opakowaniu ;)

Uśmiałam się kiedy przeczytałam cytat Marleny Dietrich: "If beautiful voices were sold over the counter prettily wrapped, women would buy them." (Gdyby piękne głosy były sprzedawane w ładnych opakowaniach, kobiety by je kupowały). Uśmiałam się choćby dlatego, że korzystając ze strony HeuteLook, dokonałam jakiś czas temu zakupu kilku drobiazgów. Wśród nich znalazło się urocze pudełeczko na pojedyncze cienie Stila. Nie żeby to było coś koniecznego, ale skoro już było na promocji... ;) No bo pudełeczko było śliczne no i pojedyńczy cień wygląda przecież tak niechlujnie bez pudełka...



Pudełeczko jest bardzo estetyczne, solidnie wykonane, metalowe i magnetyczne, przez co po skończeniu cienia można w nie włożyć inny wkład. (Oczywiście skończenie cienia to pobożne życzenie, nie wiem ile w życiu cieni używałam, ale wiem, że jeszcze żadnego nie udało mi się wykończyć...)



Pomysł jest dobry, a takie pojedyncze opakowania magnetyczne na pewno ułatwiają korzystanie z cieni sprzedawanych jako wkłady, ponieważ nie za bardzo można z nich korzystać nie posiadając palety magnetycznej. Czy jednak jest to zakup niezbędny to bym jednak polemizowała. Tak czy siak, miło je posiadać we własnej kolekcji.



A tak wyglądają cienie bez pudełeczka:



Bardzo lubię Stilę, produkują świetne kosmetyki i mają fantastyczne palety. Ich najnowsza paleta świąteczna "chodzi za mną" już od kilku tygodni. Widziałam ją na żywo i prezentuje się naprawdę cudnie. (pokazywałam ją w tym poście http://nietestowane-na-zwierzetach.blogspot.com/2011/09/nowosci-u-stila.html#axzz1cqHlmZtw )

Swoją drogą ostatnio naszło mnie na przemyślenia (dotyczące bycia zadbaną), czemu kobiety ostatnimi czasy tak dużo wiedzą o najnowszych trendach, a tak niewiele o szeroko pojętej elegancji czy kobiecości. Do tego typu rozmyślań zainspirował mnie inny cytat Marleny Dietrich:

"Don't ever follow the latest trend, because in a short time you will look ridiculous. Don't buy green, red or any other flamboyant-colour dress. A small wardrobe must consist of outfits that you can wear again and again." (Nigdy nie staraj się podążać za najnowszym trendem, bo w krótkim czasie będziesz wyglądać idiotycznie. Nie kupuj mocno zielonych, czerwonych czy innych sukienek w wyzywających (krzyczących) kolorach. Szafa powinna składać się z rzeczy, które możesz nosić i nosić ponownie).

Coś w tym jest, że dziewczyny szukają jak by się wyróżniać, rzucać w oczy, zrobić wrażenie, ale czasami takim jakimś... mało wyrafinowam sposobem. Mało w tym tajemniczości, kobiecości, siebie. Tak samo w perfumach - zamiast psiknąc się raz co by w powietrzu unosiła się delikatna, ledwie wyczuwalna woń, to często woń tę można wyczuć z odległości 200 m na ulicy. Podobne zdanie mam o chwilowych trendach w makijażu, które na celu mają tylko sprzedaż najnowszej limitowanej kolekcji poszczególnych firm - byle więcej na oku, byle bardziej szokowało, byle skandalicznie.

Być może nie mam racji, nie wiem. Ale jakoś nie chcę za 5 lat wziąć swoich starych zdjęć do ręki i dostać zawału - o boże, to byłam ja? Naprawdę tak wyglądałam? Podbite oko, zbyt wyzywająca sukienka i rumieniec na twarzy jak po przebiegnięciu 20 kilometrów??

Friday, November 4, 2011

Wyprzedaż a sprawa polska ;)

Sezon choróbsk rozpoczęty, zaniedbałam bloga ponieważ od tygodnia cierpię katusze z powodu zapalenia oskrzeli (chociaż do roboty musze pomykać, a jakże)oraz paskudnym wysypem opryszczki. Do tego wszystkiego tona leków.Sick In Bed

Dzisiejsza notka w stylu pogadankowym na wesoło, czyli pod lupę pójdzie moja przyjaźń z wyprzedażami.



Jeśli chodzi o Wasz entuzjazm dotyczący tuszy do rzęs, to bardzo mnie on ucieszył. dajcie mi tylko odrobinę czasu na odpowiednie światło i porobienie notek oraz trochę czasu na wypróbowanie i porównanie wszystkiego, co mi wpadło w łapki. Jak na razie mam już jeden tusz, który wybiega bardzo naprzód i kilka, które go gonią ;)

Dziś chciałam napomknąć słówko o tym jak to się właściwie stało, że stałam się taką fanką kosmetyków cruelty - free i wyprzedaży. Bo wbrew temu co się wydaje to miało swoją głębszą przyczynę i zaczęło się moją dość nieoczekiwaną przeprowadzką do USA. Dla wszystkich, którzy nie znają szalonej historii mojego życia z mojego drugiego bloga - przeklejam moją notkę tu :)

W sumie jak patrzę wstecz na moje pierwsze miesiące w Stanach to widzę teraz, że były pewne znaki na niebie i ziemi wskazujące, że moja nudna i monotonna egzystencja bez pomysłu na siebie i wegetowania zmieni się w pełną przygód, odkrywania życia na nowo i wesołych spostrzeżeń drogę przez życie. Ta znaki były, ale jakoś, w nadmiarze wrażeń, umknęły mojej czujności.

Tak sobie myślę o dniu, w którym teściowa dowiedziała się, że w istocie jej syn chce wziąć ślub, nota bene ze mną, czyli osobą, którą teściowa znała... no, powiedzmy, jak dobrze patrzeć z miesiąc. Pomijając fakt, że mogła mieć poważne zastrzeżenia, że jej syn nie zna mnie zbyt dobrze, ale teściowa była po prostu rozentuzjamowana i, że tak powiem - ufająca wyborom syna. Patrząc na mnie zapytała kiedy ten ślub chcemy.
- W tym miesiącu, w następnym? - w tym momencie ja, zakrztuszając się herbatą, wybałuszyłam tylko głupio oczy. Bo to, że miałabym brać ślub miesiąc po zaręczynach nie przyszlo mi do głowy w najdzikszych nawet snach. Ale to jeszcze nic w porównaniu do tego co przeszło przez moją głowę kiedy usłyszałam głos mojego świeżo upieczonego narzeczonego. A wiesz Mamo, że to jest świetny pomysł i, odwracając się do mnie - co myślisz, Linko?

Tym oto sposobem, po półtora miesiąca w Stanach, kiedy miałam tylko odwiedzić rodzinę mojego chłopaka, którego spotkałam studiując za granicą, wykonałam telefon, który na zawsze odmienił moje życie. Celowo wybrałam środek nocy w domu, co by rodzina nie była zbyt trzeźwo myśląca i nie zorientowała się o co tak naprawdę chodzi.
Dzyń, dzyyyyń...
- Taaaaaak? - usłyszałam w słuchawce zaspany głos Mamy.
- Mamo? Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale muszę Ci coś powiedzieć. Ja.... nie wracam do domu za 1,5 miesiąca.... Znaczy ja... w ogóle nie wracam. Zaręczyłam się.


Jaki z tego morał? Ano taki, że przeprowadzki się nie spodziewałam ani na nią nie liczyłam ani w ogóle nie byłam na nią przygotowana ;) Ponieważ nie byłam na nią przygotowana, nie miałam też za wiele do roboty... a ponieważ nie miałam za wiele do roboty, nie czułam się zbyt dobrze. Początki emigracji nigdy nie są łatwe, a pokonanie szoku kulturowego zabiera nieco czasu. Dlatego też wszystko mi się na początku nie podobało i na wszystko narzekałam.

Któregoś pięknego dnia wstałam jak zwykle w złym humorze i powiedziałam sobie: dobra, dosyć. Pora zacząć znajdować dobre strony emigracji. Od czegoś trzeba zacząć. No więc postanowiłam znaleźć coś, co powodowałoby u mnie napady euforii i zadowolenia. Najprostsza rzecz? Zakupy. Skoro tyle osób chciałoby mieć możliwość robienia zakupów w Stanach to coś w tym musi być, prawda?




Po przyjrzeniu się generalnie sklepom w USA - a przecież ja o tych sklepach nie wiedziałam NIC! Ani gdzie kupuje się co ani w jakich cenach ani co warto ani czego nie warto - odkryłam, że promocje są integralną częścią życia w Stanach. Ogromne promocje (w stylu do 80% obniżki) zdarzają się w mniej więcej 2 razy w roku, ale na regularne obniżki można natknąć się zawsze i wszędzie - np z powodu usuwania starej kolekcji bądź robienia miejsca na nowe kosmetyki. Poza tym istnieją specjalne sieciówki - outlety takie jak TJ Maxx, Ross, Stein Markt i inne, których jedynym sensem istnienia jest sprzedawanie przecenionych rzeczy.


Po rozmowie z kilkoma kobitkami w pracy skierowałam moje kroki skierowałam do sklepu TJ Maxx, który jeszcze wtedy chyba nie wszedł jeszcze do Polski (swoją droga jako TK Maxx). Już po pierwszej wizycie zaświeciły mi się oczy. Pomijając ciuchy i inne tego typu gadżety, ich kącik z kosmetykami pełen był kosmetyków naturalnych nietestowanych na zwierzętach i to w sensownych cenach. Na dodatek takich, o których nigdy w życiu nie słyszałam, a które zapowiadały się bardzo ciekawie. Nic tylko wybierać, przebierać i wypróbowywać nowe rzeczy.



Tym oto sposobem rozpoczęłam mój długotrwały romans kosmetyczno - wizażowy, który także otworzył mi oczy na kwestie makijażu (niezbyt przeze mnie dotychczas wcielaną w życie) oraz codziennej pielęgnacji. Strzałem w 10 okazało się też odkrycie podforum minerałkowego - kocham minerały :) Zasubskrybowałam też sporo kanałów na YT i zaczęłam szkolić się w makijażu. Po jakimś czasie wpadłam też na myśl, że skoro tyle czasu spędziłam szukając informacji o testowaniu kosmetyków na zwierzętach i sprawdzaniu każdej nowo odkrytej firmy, może przydało by się założyć bloga i podzielić się obserwacjami z Dziewczynami które rozpoczynają swoją przygodę z tym tematem. Resztę już znacie :)

Lipstick Kisses

To jest więc historia mojego romansu z wyprzedażami. Macie też swoją historię czy to po prostu jakoś samo tak wyszlo? :)

Tuesday, November 1, 2011

Notka z odrobiną dramatyzmu ;)



Zdjęcie pochodzi ze strony http://www.popbeauty.co.uk/Popbeauty_Products/Eyes/Lash_Extension_Mascara/Index.html

Notka spontaniczna i na szybko, ponieważ mam zero czasu na wykrzesanie z siebie czegoś sensowniejszego, ale po prostu musiałam Wam donieść radosną nowinę. Jakiś czas temu skleciłam w jedno notkę ogólnie o (nietestowanych) tuszach do rzęs. Zabawnie dokładnie dzień później małżon mój kochany, widząc, że kręcę się wokół tematu tuszy do rzęs umęczona i pędzę do nich jak ćma do ognia, chciał mi zrobić niespodziankę i polazł do sklepu. Sam polazł, poniewaz ja pochorowałam się straszliwie na zapalenie oskrzeli i tym bardziej przebiegły mój chłop mógł mnie zaskoczyć. Chłop poszedł i zapytał Panią w sklepie o 2 rzeczy: który tusz jest
a) nietestowany na zwierzętach
b) naprawdę godny polecenia, niezależnie od ceny.

Pani ekspedientka zaklaskała w dłonie i powiedziała Mu: no ale ma Pan szczęście, najlepszy na świecie tusz jest w promocji kup jeden, drugi dostaniesz gratis.

Więc małż przyszedł do domu. Z tuszami dwoma. Z szelmowskim uśmiechem wręczył mi bukiet pomarańczowych kwiatków (pomarańczowych bo Halloween już blisko i kwiatki, żebym szybciej ozdrowiała). Do kwiatków doczepione było małe zawiniątko.

Firmy nie znam i nigdy o niej nie słyszałam i muszę prawdę mówiąc jeszcze o niej poszukać informacji, żeby być pewną na 100%, że nie testują (mimo że mają taką informację na opakowaniu). Opakowanie kartonowe - cudne. Naprawdę śliczne. Z delikatnym kwiatowym wzorkiem. Jednak nie opakowanie było moim największym zaskoczeniem...

Pamiętacie jak pisałam, że nigdy nie znalazłam tuszu idealnego? Tusze dobre, w porządku, z efektem mniejszym lub większym? Że przetestowałam ich już masę (no przynajmniej z 25 rodzai, chociaz myślę, że znacznie więcej), ale zawsze z podobnym efektem? Otóż - myliłam się. Znalazłam tusz, który po pierwszym użyciu dosłownie rzucił mnie na kolana. Rzęsy są... jak z reklam dla tuszy. Gęste, dłuższe o połowę, ale nieposklejane i bez grudek, po prostu niesamowite. To, co zobaczyłam przerosło moje wszelkie oczekiwania dotyczące maskar, naprawdę. * Ale to co mnie najbardziej dziwi to to, że lata poszukiwań, czytania recenzji, poszukiwań tuszu idealnego i nic - a wystarczyło wysłać nie znającego się na rzeczy mężczyznę... celebrity fashion gallery

* Żeby nie było tak różowo, zanim napiszę jej recenzję i opatrzę własnymi zdjęciami, potestuję ją dłużej, żeby nie być gołosłowną. Ale od kilku dni mam ją na rzęsach i po prostu nie mogę się nadziwić.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...